I. ROWES
Rowes Ironheart
szedł spiesznym krokiem ku Baszcie Gryfa, trzeszcząc żwirem, którym wypełniony
był zachodni dziedziniec. Wielkie drzwi, znajdujące się między nogami wielkiego
kamiennego gryfa były lekko uchylone, wystarczająco, by przecisnął się przez
nie czterdziestoletni mężczyzna ubrany w jedwabną koszulę, błękitny wams z
zielonym Ergellionem na piersi, cienkie wełniane spodnie i skórzane buty. Gdy
uderzył twardą podeszwą w zimną posadzkę, stawiając pierwszy krok w wielkiej
sali, echo tego jednego dźwięku zaczęło nieść się wśród ścian, choć było
zagłuszone ożywioną dyskusją, prowadzaną przy długim hebanowym stole, na którym
jakiś miesiąc temu stał gros dań podczas uczty. Teraz siedziało przy nim tylko
dwunastu najważniejszych lordów, wraz z potomstwem. Lord Ironeheart zajął swoje
miejsce pomiędzy Rhamesem Gentem, a swoim najstarszym synem, Rincem. Jego
przybycie nie zostało zauważone przez króla Amara, który ze swego miejsca na
wielkim tronie ryknął:
- Nie! Nie
będzie żadnych pertraktacji! – Walnął w drewniany stół wielką pięścią, by
podkreślić znaczenie swoich słów.
Rowes rozejrzał
się po pomieszczeniu, by zobaczyć, czy jest ostatni. Po prawej stronie Amara
siedział Stamar Wend z dwoma synami, wyraźnie zdenerwowany, podobnie jak jego
potomstwo. Po lewicy król zasiadał lord Daarn Serpent, a jego twarz, jak zwykle
nie zdradzała myśli. O dziwo, dwaj jego synowie również zachowywali powagę.
Dalej zasiadł ponury Homer Kelgar, szepcząc coś gniewnie do Matthiasa Prayta.
Obok tego pierwszego zasiadło trzech synów, a obok drugiego jeden. Dalej
siedziała Aina Fervenblack z czterema córkami. Następna była Lena Dragonstone
ze świtą sześciu córek, a na końcu młody lord Hagen Whitefire, który kazał
zostać synom w domu. Dwaj Zonesaberowie wrócili do domu jakieś trzy tygodnie
temu, twierdząc, że ich ojciec leżał w agonii.
Rowes nie miał
pojęcia, dlaczego Amar zwołał posiedzenie rady, ale skoro to zrobił, musiało
wydarzyć się coś złego. Podniósł do ust złoty kielich, zdobiony zielonymi
szmaragdami i pociągnął spory łyk czerwonego wina z południa. Było niezwykle słodkie
i mąciło w głowie. Jedynymi, którzy najwyraźniej nie tknęli trunku byli trzej
Serpentowie po lewej stronie króla, i najwyraźniej tylko ich sprawa, jaka by
nie była, niewiele obchodziła. Lord Ironeheart szepnął do syna:
- Co się stało?
- Suanie zajęli
Lenno Rekina – odparł machinalnie. Rowes uniósł wysoko brwi ze zdziwienia, ale
nic nie powiedział, więc Rince kontynuował – Bearc Balla zostało zburzone, a
lady Wend oraz córki i ostatni syn lorda Stamara zapewne nie żyją.
Rowes chciał
się zapytać o coś jeszcze, lecz król mu w tym przeszkodził.
- Ironheart!
Wreszcie raczyłeś się zjawić! – Pociągnął łyk wina z wielkiego złotego
kielicha, wysadzanego rubinami i srebrem. – Jak mniemam, wiesz już, co się
stało?
Skinął głową,
by potwierdzić.
- I dobrze, bo
nie mam ochoty opowiadać tego po raz jedenasty. – Złota korona, wykonana z
jedenastu różnych materiałów, mająca kształt dwunastu mieczy, stopionych ze
sobą, osunęła się na lewe ucho Redblade’a. – Więc jak myślisz, co powinniśmy
zrobić, lordzie Rowesie?
- A co sądzą
inni lordowie? – zapytał z dozą ostrożności.
- Kilku,
zwłaszcza ci z zachodu, twierdzi, że powinniśmy zaatakować armię znajdującą się
w Lennie Rekina, zanim zdoła przejść dalej. Inni zaś uważają, że powinniśmy
poczekać na nich tutaj. A ty? – Amar wbił w niego spojrzenie swoich brązowych
oczu.
Ironeheart
pociągnął kolejny łyk wina.
- Jeśli
zaatakujemy ich teraz, istnieje możliwość, że przebiją się przez pozostałe dwie
przełęcze i nasze siły zostaną osaczone, więc będą musiały uciekać w głąb
królestwa. A na Armydzie nie ma wielu brodów, ani mostów, Wasza Miłość.
Sugeruję, że powinniśmy obstawić właśnie te miejsca, w których można
przekroczyć rzekę, a ludzie lordów Kelgara i Prayta powinni zabrać ze sobą tyle
zapasów, ile tylko zdołają. Do tego, myślę, że rozsądnie byłoby zwiększyć
garnizony, stacjonujące w Avard i Hellroad, Wasza Miłość. – Pociągnął kolejny
łyk wina.
Gdy skończył, z
miejsca zerwał się Stamar Wend, czerwony na twarzy jak nigdy.
- Powinniśmy
byli ich zmiażdżyć teraz, gdy są jeszcze słabi! – wrzasnął. – Niech Kelgarowie
i Praytowie rozgromią najeźdźców w Lennie Rekina, a pozostali lordowie niech
utrzymają Avard i Hellroad!
Ach, no tak. Lenno Rekina jest, a w zasadzie
było, własnością Wendów – przypomniał sobie Rowes.
Amar wyglądał
na znużonego całą dyskusją, podobnie jak pozostali lordowie.
- Dobrze więc, szlachetni lordowie i damy. Czy
ktoś ma jeszcze jakiś plan, albo obiekcje? – Rozejrzał się po sali. – Świetnie.
A teraz, głosujmy, skoro nie uda nam się dojść do porozumienia. Chyba wszyscy
wiemy, jak to działa. – Zebrani skinęli głowami. – A więc, kto jest za planem
lorda Ironhearta? – Pięć kielichów uniosło się ku górze. – Za planem lady
Dragonstone? – Zero. Król prychnął. – A za lordem Wendem? – Cała reszta.
Cholerni durnie. Teraz pozostawało mieć
nadzieję, że Suanie nie przedrą się przez przełęcze i nie zamkną wojsk zachodu
w pułapce. Ostatni meldunek przyszedł spod granic Lenna Rekina. Niedobitki
ludzi Wenda wysłały kilkanaście jastrzębi, każdego z tą samą wiadomością –
„Lenno upadło. Suanie się przedarli”. Od tamtej pory cisza. Lordowie i damy
wstali i pokłonili się królowi. Zaczęli kierować się ku wyjściu, szurając
podeszwami butów o zimną posadzkę. Król powstrzymał Daarna, Rowesa i Hagena.
- Wy trzej
zostańcie.
Poczekali, aż
komnata całkowicie opustoszeje. Gdy ostatni z gości zniknął za ogromnymi
drzwiami, Amar podjął swoją przemowę.
- Panowie, nie
oszukujmy się, nasze armie nie są jakieś nieskończenie wielkie, a według
raportów od Wendów, przez przełęcz przedarło się jakieś dziewięćdziesiąt
tysięcy nieludzi. – Odkaszlnął. – Ma mamy w sumie jakieś dwieście pięćdziesiąt
tysięcy, może trzysta. Będziemy potrzebować większych sił, bo jestem pewien, że
te potwory nie wysłały do boju wszystkiego, co mają w zanadrzu. – Zwrócił się
ku lordowi Downterfall. – Lordzie Serpent, ty zwołasz wszystkie nasze chorągwie
na wschodzie, południu i północy królestwa.
- Tak jest,
Wasza Miłość – odparł z chłodną uprzejmością.
- Lordzie
Whitefire, weźmiesz ze sobą dziesięć najszybszych statków i pożeglujesz za Szkarłatne
Morze, by zdobić poparcie tamtejszych kapitanów, najemników, wezyrów oraz
dowódców niewolników. Kogokolwiek. Jeśli wypełnisz swe zadanie, nie minie cię
nagroda. To samo możesz powiedzieć każdemu, kto zgodzi się do nas przystać.
Hagen uklęknął
na jedno kolano i pochylił głowę.
- To będzie dla
mnie zaszczyt, Wasza Miłość.
- Tak, tak,
wstawaj już. – Skierował swój wzrok na Rowesa. – Lordzie Rowesie, drogi
przyjacielu, tobie przypadnie w udziale chyba najtrudniejsze zadanie.
- Nie boję się,
Wasza Miłość, wykonam powierzoną mi misję – odparł, bez chwili namysłu.
- Cieszą mnie
te słowa. – Król pokiwał lekko głową w zamyśleniu i kontynuował. – Ty udasz się
do Gór Obeira i przekonasz do naszej sprawy tylu lhoarów, ilu tylko się da. Obiecasz im, że po wygranej wojnie będą
mogli splądrować cały kraj nieludzi i zabrać z niego wszystko, co tylko będą
chcieli – orzekł.
- Ale, Wasza
Miłość… - zaczął Ironheart.
- Teraz już nie
ma odwrotu, Rowesie – przerwał mu władca. – Powiedziałeś, że wykonasz każdą
misję. – Wypił resztkę wina, zalegającą na dnie złotego kielicha. – Oto ona.
- Tak jest,
Wasza Miłość. – Tym razem ani chwili nie zastanawiał się nad odpowiedzią.
- Możecie
odejść. – Wszyscy trzej lordowie pokłonili się Amarowi, po czym odwrócili się i
skierowali swe kroki ku drzwiom, ale król zatrzymał ich raz jeszcze. – Ach, moi
drodzy lordowie, zapomniałem o najważniejszym! – Odwrócili się, gotowi
wysłuchać dalszych poleceń. – Macie wyruszyć przed końcem tygodnia.
Ponownie
skinęli głowami i tym razem już wyszli, zostawiając króla samego ze sobą. Rowes
skierował swoje kroki ku wieży swojej Rodziny. Wszedł do środka małymi bocznymi
drzwiami z hebanu. Dolna komnata była niemal tak przestronna, jak ta w Baszcie
Gryfa. Na licznych drewnianych stołach stały dzbany z winem, obok których
leżały księgi, czytane przez domowników. Wspiął się po schodach na wyższe
piętra, ale zamiast udać się do swoich komnat, wyszedł na zamkowe mury. Oparł
się na blankach i spojrzał na śpiące, spowite mgłą miasto, którego niezliczone budynki niknęły
wśród białej chmury spowijającej miasto budzące się do życia; pierwsze stragany
były już rozstawiane, pierwsze statki rybackie odcumowywały i podnosiły żagle.
Rzucił okiem na zatokę, której mroczne wody odbijały poranne światło słońca.
Ciągnęła się aż po horyzont na zachód i na wschód. Przy suchym brzegu cumowały
niezliczone statki kupieckie z najdalszych krain położonych na południu.
Z jakichś
powodów, nie był pewien, czy Amar powinien wysyłać Whitefire’a na drugi brzeg
morza. Młodzi z reguły byli bardziej podatni na wpływy. Rowes sam taki był. Gdy
był kilka lat młodszy od Hagena, zakochał się po uszy w dziewce służebnej i
zasypywał ją rozmaitymi podarunkami; od drogich dywanów, przez jedwabne suknie,
po cenne klejnoty. I pewnego dnia usłyszał od kasztelana, że owa dziewka
rozkłada nogi dla każdego, kto zapłaci jej denara. Jednak o ile młody lord
Whitefire mógł okazać się głupcem, o tyle Serpent był przebiegły i ambitny, jak
każdy z jego Rodziny. Ironheart powinien był porozmawiać o tym z królem. Jednak
na razie potrzebował chłodnego porannego powietrza i morskiej bryzy.
W latach
młodości pływał wraz z ojcem na licznych statkach, przybijających do Żelaznego
Lenna, a także na licznych okrętach wojennych wchodzących w skład floty starego
lorda Ironhearta, zmarłego na początku tego lata.
Dawny lord
Steelfort był potężnym mężczyzną o białej niczym śnieg brodzie i takich samych
oczach ślepca; wzrok stracił podczas buntu kilku rodów, które zwołały kilka
tysięcy żołnierzy i z marszu zdobyły kilkanaście wiosek i zamków. Na starość
Stanford Ironheart zrobił się chudy jak cień; spod cienkiej niczym pergamin
skóry koloru zsiadłego mleka wystawały liczne kości. Wszędzie podróżował w
lektyce, nawet w obrębie swojej warowni, jego nogi były bowiem zbyt słabe, by
udźwignąć nawet tak mały ciężar, jak lord Stanford.
Teraz to Rowes
objął rządy nad osłabionym przez bunty Żelaznym Lennem, które swą nazwę
zawdzięczało niepoliczalnym kopalniom żelaza, stali, miedzi i innych
przydatnych surowców.
- Bądź
sprawiedliwy, mój synu – oznajmił lord Stanford na łożu śmierci swemu
pierworodnemu. – Władaj mądrze, a może lud cię pokocha i nie będziesz musiał
borykać się z tymi samymi problemami, co ja.
I jak na razie
rada ojca się sprawdziła. Żołnierzy, pozwalających sobie na zbyt wiele, wysyłano
do Avard, Hellroad lub Snowstone, krnąbrnych chorążych pozbawiano tytułów,
majątków i ziemi, wcielając ich do armii, w ich miejsce umieszczając nowych, a
wszelkich wyjętych spod prawa bandytów karano śmiercią, pobytem w lochach, lub
przy niewielkim przewinieniu, wysyłano na którąś z przełęczy, wraz z innymi.
Jeśli meldunki były prawdziwe, w trzech zamkach jakieś dwa miesiące temu
znajdowało się po trzy tysiące ludzi w każdym. Jeśli Suanie wzięli Snowstone
szturmem, musieli to zrobić niezwykle szybko, skoro do Bearc Balla nie dotarła
żadna wiadomość o ataku. Trzy tysiące wojowników, przeciwko stu może i nie było
pokaźną liczbą, ale w tak mocnych fortecach nawet nieliczny garnizon mógł się
długo utrzymać, niezależnie od tego, jakiej broni użył przeciwnik. Chyba, że tą bronią było złoto –
przemknęło przez myśl Rowesa. Na żołdaków
nie ma skuteczniejszego oręża, niż mieszek pełen złota. I Ironheart
wiedział to aż za dobrze. Znając życie, ci nędznicy zmierzali właśnie ku
jednemu z kilku wielkich miast na zachodzie, zamieszkanych przez ludzi, którym zhar zapewnił ochronę, w zamian za
współpracę.
Przetarł
przekrwione oczy wierzchem dłoni, chcąc spędzić z powiek senność i jeszcze raz
rzucił na budzącą się do życia zatokę. Małe kogi wypływały w morze, a kilka z nich
już nawet było zakotwiczonych i bujało się lekko na niewielkich falach
marszczących ciemne wody Złotej Zatoki. Lord obrócił się na pięcie i
pomaszerował z powrotem ku drzwiom wieży.
Gdy szedł
mrocznym i chłodnym korytarzem z czarnego granitu, podziwiając liczne arrasy
zawieszone na ścianach, przedstawiające wszystkich członków Rodziny Ironheartów
w chwilach panowania. Na pierwszym z nich, wyblakłym i przeżartym przez mole,
znajdował się niegdyś Laren Ironheart, wnuk Ojca Ironheartów, trzeci z lordów Rodziny.
Jego niegdyś brązowe włosy opadały na ramiona ukryte pod zbroją z czarnej
stali, pokrytej błękitną i zieloną emalią. Tak przynajmniej miało być w
założeniu, bowiem teraz obraz, niegdyś olśniewający starannością wykonania,
wyblakł i zlał się w jedną wielką, niekształtną, brązową plamę. Im dalej szedł
Rowes, tym lepiej zachowany były arrasy. Na samym końcu długiego tunelu znalazł
swojego ojca, w czasach, gdy był potężnym wojownikiem. Krótkie ciemnoblond
włosy, szare oczy, haczykowaty nos, pełne usta, wydatne kości policzkowe i
szerokie bary, a całość odziana w czarną zbroję. Każdy z wielkich lordów za
życia miał swoją zbroję z czarnej stali i swój miecz z tego samego materiału. I
razem z tymi dobrami – a także wieloma innymi, należącymi do niego za życia –
udawał się na wieczny spoczynek do świątyni Bezimiennego, a czasami do
rodzinnej krypty. Miecz każdego z lordów nosił inną nazwę i nie sposób było je
spamiętać. Uczono się tylko nazw tych, będących własnością najważniejszych z
członków Rodziny.
Lord Steelfort
wszedł do swojej kwatery i usiadł na miękkim materacy wypełniony gęsimi
piórami. Zdjął z siebie całe wams i kazał przygotować służącym ciepłą wodę w
wielkiej kamiennej wannie znajdującej się w podziemnej części baszty oraz nowe
ubrania. Zszedł boso na sam dół budowli, a potem jeszcze niżej, szurając cały
czas stopami o kamienną posadzkę.
Zszedł do
wypełnionej parą łaźni, w której było kilka wydrążonych w czarnym kamieniu
wanien. Jedynym źródłem światła były tu wonne świece i lampy wiszące pod
sufitem. Zanurzył się po szyję w parującej wodzie i zaczął się zastanawiać,
kiedy ponownie będzie miał okazję to zrobić po wyjeździe w góry. Wiedział, że
harnowie z reguły z nikim się nie układają, ale może w obliczu wspólnego wroga
zjednoczą się z ludźmi. Taką przynajmniej miał nadzieję. Jeśli mu się nie
powiedzie, zakończy swój żywot jako bezimienna głowa zatknięta na włóczni
jednego walecznych mieszkańców gór, i nie mógł powiedzieć, by ta perspektywa mu
się spodobała. Widział już nieraz głowy skazańców nad zamkową bramą; mięso
odchodziło od kości, a dziury po wydziobanych przez ptaki oczach sięgały aż do
mózgu, większość włosów wypadała po kilku dniach, skóro zmieniała swój kolor na
zielonkawy. Nie mijało wiele czasu, gry z głów zostawały jedynie niepełne czaszki
z licznymi dziurami po ostrych dziobach padlinożernych ptaków próbujących
znaleźć coś jeszcze pod białą kością.
Pozwolił się
oddalić tym myślom i dał wyszorować się służącym. Po jakimś czasie wyszedł z
wody, został do sucha wytarty, po czym jego ciało zostało natarte wonnymi
olejkami. Wziął z podłogi przy wyjściu swoje odzienie i pospiesznie się w nie
ubrał. Na szczęście, nikt niczego nie pomylił. Czarne spodnie, takie same
wysokie buty, koszula, skórzany kaftan z Ergellionem na piersi, pas nabijany
błękitnymi ćwiekami wykonanymi z diamentów, rękawice bez palców wykonane
również ze skóry i wełniany płaszcz z kapturem podszyty futrem pumy.
Wszedł po
kamiennych schodach oświetlanych migotliwym światłem pochodni i w dolnej
komnacie zastał swojego giermka, imieniem Matthias.
- Matthiasie,
osiodłaj dwa konie. U siodeł zawieś łuki, kołczany, w każdym po czterdzieści
długich strzał. A, i jeszcze miecze, mój i Rince’a oraz bukłaki pełne wody.
Gdyby lady Helia się o nas niepokoiła, masz jej powiedzieć, że wrócimy o zmroku.
- Tak jest, mój
panie – odrzekł chłopak i wyszedł przez drzwi.
Był dobrym
giermkiem i miał zadatki na rycerza, ale potrafił robić w zasadzie tylko to, co
mu rozkazano. Niedawno skończył piętnaście lat, ale już teraz odznaczał się
potężną muskulaturą. Miał sześć i pół stopy wzrostu, gęste blond loki okalające
jego okrągłą twarz z wydatnymi kościami policzkowymi, orlim nosem, wąskimi
ustami wiecznie rozciągniętymi w przygłupim uśmieszku oraz znajdującymi się
blisko siebie dużymi oczyma w kolorze srebra. Biegle władał mieczem, a także
łukiem, zaś podczas kilku turniejów udowodnił, że i w szrankach radzi sobie
niezgorzej. Rowes oczekując na syna postanowił, że gdy tylko wróci z gór,
mianuje chłopaka na rycerza. A raczej,
jeśli wrócę.
Wysłał jakąś
służkę o pomarszczonej twarzy i szorstkiej skórze noszącą szarą suknię w taniej
wełny po Rince’a. Kobieta pokiwała energicznie głową i pobiegła w stronę
schodów prowadzących do górnych poziomów.
Syn zszedł na
dół po kilku minutach, ubrany tak samo jak rano. Kruczoczarne włosy sięgające
do uszu, zaczesał do tyłu, na brązową bluzę narzucił zielonkawy płaszcz,
powiewający, gdy się przemieszczał. Przez zaczesane włosy, odstające uszy były
bardziej widoczne. Czarne oczy, spomiędzy których wystawał zadarty nos, lustrowały
Rowesa, jakby chciały odgadnąć jego zamiary, a wydatne wargi rozciągały się
półuśmiechu, odsłaniając kawałki śnieżnobiałych zębów. Cień jednodniowego
zarostu lśnił blado w świetle dnia, wpadającym wąskim snopem przez okno pod
sufitem. Pomimo że był chudy i wąski w ramionach, potrafił położyć wszystkich
zbrojnych w Steelfort, a także większość rycerzy. Poruszał się gracją, był
szybki i gibki jak kot, atakował, skacząc jak wąż, okrążał przeciwnika łukiem,
jak pies polujący na zwierzynę. W garnizonie przyjęło się mówić na niego
„Zwierzęcy Książe”, ze względu na te wszystkie określenia, jakimi wychwalał go
nauczyciel, poniewczasie zdając sobie sprawę, że faktycznie podał same cechy
zwierząt. Ale Rince’owi niezbyt to przeszkadzało i śmiał się razem z żołnierzami
ojca, gdy tytułowali go, chociażby, Władcą Lasów i Zwierząt. Lord Ironheart
zastanawiał się, jakim cudem jego syn urósł tak szybko.
- Ojcze –
zaczął chłopak i skinął głową.
Rowes
odpowiedział tym samym gestem.
- Dlaczego po
mnie posłałeś? – zapytał bez ogródek książe Steelfort.
- Pomyślałem,
że moglibyśmy wybrać się na polowanie. – Podszedł nieco bliżej i ściszonym
głosem dodał – A przy okazji moglibyśmy porozmawiać na osobności.
- Polowanie to
świetny pomysł, ojcze. – Jego uśmiech poszerzył się. – Z chęcią będę ci
towarzyszył. Kto jeszcze z nami jedzie?
- Tylko my
dwaj. – Skinął głową na syna. – Ubierz się w coś stosownego. Czekam w stajni.
Nie dając
Rince’owi szansy na odpowiedź, oddalił się pospiesznie w stronę wyjścia. Mgłą
już niemal całkowicie opadła, choć szczyty wież wciąż były nieco niewyraźne i
schowane za półprzezroczystą zasłoną. Minął Basztę Gryfa, górującą nad
dziedzińcem i pełną majestatu, trzeszcząc drobnym żwirem, którym wypełniona był
niemal połowa warowni. Matthias oczekiwał go pod stajnią, prawą ręką trzymając
uzdę jego białego konia, a lewą uzdę kasztana Rince’a. Przekazał wierzchowce
lordowi i oddalił się, pogwizdując wesoło i szurając buciorami po ziemi. Syn
wyłonił się zza muru czerwonej wieży po kilku minutach i kilku jabłkach, pożartych
przez konie.
Ubrał się
podobnie do ojca, z tym, że płaszcz miał nie czarny, a zielonkawy. Wsiedli na
konie i wyjechali przez bramę, powiewając płaszczami. Mijali liczne budynki i
jeszcze liczniejszych ludzi. Co czwartą budowlą była gospoda, a co trzecią
burdel. W rynsztoku zataczali się pijani mężczyźni, bredzący coś
niezrozumiałego, w jednej z uliczek walczyły ze sobą dwa wielkie psy, przy
akompaniamencie wycia tłumu, który oglądał to z wielkim zainteresowaniem. Na
wielu balkonach stały młode dziewczyny i dorosłe kobiety, w luźnych gorsetach,
zachęcając ludzi do odwiedzenia ich. Kupcy na licznych targach oferowali
rozmaite towary – od imitacji jedwabiu, poprzez tanią biżuterię, po jedzenie,
czy alkohol. W kuźniach młoty kowalskie uderzały w stal raz za razem, formując
oręż, zbroje, tarcze i groty, które potem ustawiano w długich rzędach pod
ścianami. Przed każdym z budynków stało od czterech do ośmiu gwardzistów w
kolczugach z brązu skrytych pod kaftanami z wyszytą czerwoną halabardą na
piersi – znakiem Brązowej Milicji(tą nazwę zawdzięczali zbrojom wykonanym
właśnie z brązu, chociaż niektórzy ludzie zwykli zwać ją Gównianą Milicją, tak
z powodu koloru zbroi, jak i jakości jej członków). Spiczaste hełmy z nosalami
odbijały promienie porannego słońca, rażąc po oczach obserwatorów. Na ramionach
mieli zawieszone Czarne płaszcze, podszyte od spodu na czerwono. Przy
skórzanych pasach wisiały krótkie miecze i sztylety, a w dłoniach zawsze były
trzymane halabardy. Po murach spacerowało wielu żołnierzy. Chodzili w dwójkach
– jeden, stojący bliżej blanków, miał miecz, oraz tarczę, a drugi łuk, albo
kuszę. Wzdłuż umocnień ciągnęła się linia katapult, trebuszy, balist, strażnic,
żelaznych koszy z żagwiami, gotowymi do zapalenia, uchwytów na nie oraz jeszcze
innych rzeczy nieocenionych podczas obrony miasta.
Opuścili
stolicę przez boczną bramę, przez ludzi zwaną Spróchniałą Bramą, ze względu na
to, że podczas jednego z niezliczonych oblężeń mających miejsce w zamierzchłych
czasach, król nie zauważył, że drewno jest spróchniałe. Wróg rozbił wrota za
pomocą toporów, nie potrzebując nawet tarana, i wpadł do miasta. Teraz nad
stanem każdego wejścia czuwali mędrcy, a także liczni rzemieślnicy. Dwóch
potężnych strażników pełniło wartę przy Spróchniałej Bramie, wspierając się na
długich halabardach. Przepuszczali większość ludzi, których jednak nie było
wielu.
Dwaj
Ironheartowie dotarli do krańca lasu odprowadzani wzrokiem patrolującej mury Milicji.
Zagłębili się w zarośniętą jego część, poruszając się po wąskich ścieżkach wydeptanych
przez leśną zwierzynę. Wciąż dało się dostrzec ślady niedawnej powodzi –
zwalone drzewa, gnijące trupy zwierząt, które się utopiły, wyschnięte koryta
strumieni, płynących przez cały gąszcz jeszcze tydzień temu. Znaleźli małą
kotlinę, w której przywiązali konie do pni małych brzózek. Miecze wzięli na
wszelki wypadek ze sobą, wraz z łukami. Rince zaznaczał ich trasę znakami
wydrążonymi na korze drzew za pomocą sztyletu.
Nałożyli po
strzale na cięciwy, a w ręce trzymające łuk mieli jeszcze dwie w zapasie.
- Więc co
takiego chciałeś mi powiedzieć? – zapytał w końcu chłopak.
- Chciałem ci
wydać polecenia, które wykonasz za jakiś czas – odrzekł. – Jutro wyjeżdżam w
góry i zabieram ze sobą setkę najlepszych naszych ludzi. Nie wiem, ile mnie nie
będzie, ani czy w ogóle wrócę, ale królowi się nie sprzeciwię. – Rince uniósł
brwi, a Rowes potrząsnął głową. – Nieważne. W każdym razie, tydzień po moim
wyjeździe wyślesz matkę i siostrę do Steelfort, i powiesz im, że to jest
rozkaz, jako iż na czas mojej nieobecności to ty będziesz lordem Żelaznego
Lenna. – Zrobił pauzę, ale gdy nie doczekał się żadnej reakcji, ciągnął dalej.
– Nie ufam Serpentom, ani Whitefire’owi, Rince. Będziesz musiał się dowiedzieć,
co planują, byle po cichu. Nikt nie może się o tym dowiedzieć. Wynajmij
szpiegów, przekup służących, cokolwiek, byleby nikt się o tym nie dowiedział.
Wyjedziesz z Cathair Oir miesiąc po matce i siostrze, chyba, że coś cię tam
zatrzyma. Coś, co rzuci cień oskarżenia na Daarna, albo Hagena, węsz dalej.
Chłopak żachnął
się.
- A czemu niby
miałbym ich szpiegować? Są głowami jednych z najbardziej szanowanych Rodzin w
królestwie, mają złoto, wpływy, przyjaciół…
- I ambicje –
dokończył Rowes. – Takie zestawienie jest niebezpieczne, mój synu. Nie ma nic
gorszego, niż ambitny lord z wpływowymi przyjaciółmi. Nie wiem, kto już
opowiedział się za Serpentem, ale musisz zatrzymać przy Amarze jak najwięcej
ludzi. Możemy być niemal pewni, że Zonesaberowie już dołączyli do starego węża.
- Nie rozumiem
twojej nieufności, ale zgoda. – Splunął w pobliskie krzaki. – Pobawię się dla
ciebie w szpiega i dyplomatę.
Lord Steelfort
skinął głową z aprobatą i ruszył przed siebie, próbując wypatrzyć zwierzynę.
Obaj łowcy poruszali się niemal bezgłośnie, ale zdarzało im się stanąć na
suchej gałązce, czy liściu, które szeleściły, lub trzaskały. Przez dach z liści
drzew przebijały się blade promienie słońca, które ukryło się za chmurami.
Przechodzili jakieś pięćdziesiąt jardów, Rince robił znak, i przechodzili
kolejne pięćdziesiąt jardów. Po kilku godzinach błądzenia po lesie i
wypuszczeniu paru strzał w kierunku kaczek, zauważyli sarnę pasącą się na
niewielkiej łące otoczonej ze wszystkich stron drzewami. Całe ubrania mieli już
zabłocone, ale nareszcie natrafili na zwierzynę. Odeszli od siebie na jakieś
dziesięć jardów i naciągnęli cięciwy wielkich łuków z dębiny. Dwie strzały
poszybowały w powietrzu w tym samym momencie. Pierwsza wbiła się w łopatkę
sarny, zaś druga w jej bok. Zwierzę omal nie upadło pod wpływem siły uderzenia.
Kolejne pociski poleciały w jej kierunku, lecz tym razem trafił tylko jeden,
który utknął w zadzie. Spod drzewców wypływały strużki czerwonej krwi, plamiąc
brązowo-białe futro. Z ust sarny wydobyła się krwawa piana, która skapywała na
kamienie leżące w pobliżu małego strumyczka płynącego obok niej. Czwarta
strzała wbiła się w jej szyję. Upadła do wody, brocząc krwią i barwiąc wodę na
czerwono. Skonała przy akompaniamencie kwiku i wylewającej się posoki.
Wstali i
podeszli do swojej zdobyczy. Była całkiem pokaźna, jak na sarnę i z pewnością
wystarczyła na kolację dla kilku osób. Rowes podniósł ją i przerzucił sobie
przez ramię, po uprzednim wyjęciu z ciała strzał. Schowali ociekające krwią
pociski do kołczanów i wrócili do wierzchowców bez większych przeszkód.
Rince’owi udało się po drodze ustrzelić dwie spore kaczki, które niósł teraz
dumnie w lewej ręce.
Gdy wsiadali na
konie, było już dawno po południu, a kiedy dotarli do Spróchniałej bramy, już
zmierzchało.
***
Płytowa zbroja
z czarnej stali, o którą bębniły głucho niewielkie krople porannego deszczu
niezwykle ciążyła Rowesowi na jego ramionach, pomimo, że nosił ją już
wielokrotnie. Może było to spowodowane tym, że teraz mógł zostać zabity przez
jakichś dzikusów z Gór Obeira, a jego głowa zapewne w takiej sytuacji
skończyłaby na włóczni jednego z nich, zaś resztę ciała rzucono by głodnym
ogarom na pożarcie.
Jego żołnierze
również założyli na siebie zbroje, by opuścić miasto prezentując się możliwie
najlepiej. Posrebrzana stal wyglądała groźnie, nawet w deszczowy dzień. U
siodeł zwisały w gotowości miecze, tarcze, topory, łuki, kusze, a także większość
możliwych rodzajów broni.
Przejechali pod
wielkim łukiem bramy warowni górującej nad miastem i po przejechaniu mostu
zbudowanego nad fosą zaczęli zjeżdżać w dół miasta, ku głównym wrotom stolicy.
Końskie kopyta
stukotały głośno o bruk, rozchlapując przy okazji wodę spływającą ulicami. Lord
Steelfort nie dostrzegł żadnych gapiów. Wszyscy pewnie siedzieli w domach,
gospodach, burdelach, lub zajmowali się swoją pracą. Jedynym dźwiękiem, poza
tymi, które sami wydawali, jaki im towarzyszył, był deszcz. Strażnicy
przepuścili ich bez żadnych pytań, gdy zatrzymali się przed bramą z dębiny,
nabijaną żelaznymi ćwiekami.
Cathair Oir
niknęło za ich plecami, gdy zagłębiali się w las, za jedynego towarzysza mając
jedynie bębniące o zbroje kropelki wody.
Łah xd Jak wrażenia? xD
Wdzięcznym bym był za komentarze wszelakie ;P
Zdrówka,
ML
PS Jak tam szkoła? ;_;
Może będę pierwsza xD
OdpowiedzUsuńByłam w szoku, jak zobaczyłam nowy rozdział, ale się oczywiście ucieszyłam.
Jak zawsze genialne, najbardziej mnie rozbawiła "gówniana milicja" xD
Sarny mają raczej pyski z tego co wiem :P
Chyba tyle, pisanie na telefonie to mordęga -.-
~RR
Ło, i pierwsza xD
UsuńJaka radocha...xddd
No tak, bo zbroja koloru gówna jest! xD
...a ja nie wiem, o co kaman xP
Biedaczko ty :P
Ło, i pierwsza xD
UsuńJaka radocha...xddd
No tak, bo zbroja koloru gówna jest! xD
...a ja nie wiem, o co kaman xP
Biedaczko ty :P
Wysłałeś dwa takie same xd
OdpowiedzUsuńPierwsza, nareszcie!
:D
Jak Ty coś palniesz... -.-
"Z ust sarny wydobyła się krwawa piana, która skapywała na kamienie leżące w pobliżu małego strumyczka płynącego obok niej." - już jasne?
Ta, net nie wyświetlił za pierwszym razem..xd
UsuńRadość, ludzie, radość xd\Jak ja coś palnę, to jest impreza xD\
Jak słońce [kij, że mamy noc xD]
Przecztałam, ponieważ przeczytałaś mój. Nie mój gust, więc przepraszam ale nie będę czytać. Szanuje poruszenie takiej tematyki, styl pisania oraz ogromną długość rozdziałów. Pozdrawiam xoxo
OdpowiedzUsuńostatni-wdech.blogspot.com
Ps. 'Przeczytałaś' odnosi sie do Andromedy. Będę odwiedzać w poszukiwaniu czegoś dla mnie : )
UsuńUno momento... Jak do Andromedy, to czemuż komentarz u mnie? xD
UsuńJa wiem, dlaczego.
UsuńNie napisałam dokładnie, co ja piszę, więc dziewczyna wzięła się za czasanie ostatnio dodanej notki.
Wiesz, miałam nadzieję, że się zainteresuje też innymi opowiadaniami.
Ale wspominałam, że jest kilku autorów...
*czytanie.
UsuńSorrki za błąd.
Hue hue ._.
UsuńJakże szlachetnie to z twojej strony xd