Ekhem, ekhem, przedstawiam oto Szanownym Wam moje pisane w pocie czoła przez blisko tydzień Dzieło.. Opowiadanie.. Epos.. Whatever, zostańmy przy Whatever. To ma ponad trzy tysiące wyrazów, moim zdaniem to dużo, może i to nie tak dużo, ale jak na leniwą RR to holendernie dużo, więc RR ma prawo być z siebie dumna, nie odbierajcie jej tego!
Dedykuję to właśnie coś niejakiej SainoNoAru, mojej Dawczyni Pomysłów, Angie, która zachęcała mnie do napisania tego, poniekąd Maxowi (o ile jeszcze żyje ten człek zły), Andr, B.L., przez którą starałam się uczynić to najbardziej perfekcyjnym, jak tylko można (choć i tak perfekcyjne nie jest, damn it) i Finite, która od dawna dopraszała się o dedyka, i która ma się przemóc i TO PRZECZYTAĆ.
A, bo zapomniałabym... ZBIEŻNOŚĆ OSÓB I NAZWISK JEST PRZYPADKOWA, PODOBNIE JAK PRZEDSTAWIONE WYDARZENIA NIE SĄ NICZYM INSPIROWANE. (Albo RR po prostu kocha tę frazę..)
Trzydziestolatek,
czując pod powiekami jaskrawe światło, skrzywił się i odwrócił głowę, usiłując
nie dopuszczać do siebie ostrych dźwięków muzyki punkrockowej, które musiały
wyrwać go ze spowodowanego upojeniem alkoholowym snu. Nie miał pojęcia, co się
działo zeszłej nocy i szczerze mówiąc wątpił, czy chciałby cokolwiek z tej nocy
zapamiętać.
– Florek, zbieraj się
– usłyszał nad sobą wypowiedziane naglącym tonem słowa. Zignorował je,
skupiając się na spychaniu natrętnego, tępego bólu głowy w najdalsze zakamarki
przyćmionej świadomości. Kilka sekund później ktoś westchnął z irytacją i
rąbnął go pięścią między łopatki. Mężczyzna zaklął szpetnie i na moment
niechętnie otworzył przekrwione oczy, tylko po to, aby zobaczyć przed sobą paskudnie
poplamione piwem oparcie skórzanej, kremowej kanapy. Zamykając oczy, wymamrotał
coś o „jeszcze półgodzinie”.
– Florian, do
cholery, weź się w garść – podniósł nieco głos stojący nad nim
dwudziestopięciolatek, lewą ręką jeszcze bardziej zmierzwił swoje brązowe,
niesforne włosy, a prawą sięgnął po wibrujący w kieszeni fioletowej bluzy
telefon. Mrużąc z rozdrażnieniem oczy i żegnając się z „Basket Case”, odebrał.
– No?
~ Gdzie wy kurwa
jesteście?! – padło pełne złości i zniecierpliwienia pytanie.
– W drodze, korki są
– odparł ze stoickim spokojem młody mężczyzna. – Niedługo będziemy – rzekł
tonem zamykającym temat, rozłączył się i włożył komórkę z powrotem do kieszeni,
uprzednio na powrót włączając piosenkę. Spojrzał z góry na pół śpiącego, ciężko
przepitego gospodarza i wywrócił oczami, tłumiąc w sobie wiązankę przekleństw.
Po raz kolejny uderzył leżącego pięścią w nagie plecy, aż ten jęknął głęboko i
spróbował sięgnąć ręką do bolącego miejsca.
– Wstawaj, obiboku! –
niemal krzyknął i odszedł kilka kroków od kanapy, mając nadzieję, że w ten
sposób jakoś ułagodzi tłukącą się w nim żądzę mordu. Obejrzawszy się z niejaką
ulgą spostrzegł, że jego towarzysz, klnąc ledwo zrozumiale pod nosem z
wysiłkiem siada, patrząc na niego z półprzytomną złością w zielonych oczach,
identycznych jak oczy tego, który przed chwilą z wielkim trudem zdołał go
obudzić.
– Schlałeś się jak
Messerschmitt – zauważył młodzieniec, uśmiechając się kpiąco i w gruncie rzeczy
niezbyt szczerze.
– Zajeb ryj –
odwarknął tamten i przeczesał palcami krótkie, ciemnobrązowe włosy, zaciskając
zęby z rozsadzającego mu głowę bólu.
– Nie mów tak brzydko
do brata – upomniał go chłopak, wyjął telefon i włączył dość głośno „Walking
Contradiction”, odrzucając przychodzące połączenie.
– Wyłącz to gówno –
mruknął Florian, z wyraźnym wysiłkiem schylił się po leżącą na podłodze swoją
koszulkę, po czym zorientowawszy się, dlaczego wcześniej tam wylądowała, cisnął
ją w kąt, łaskawie nie komentując ani słowem jej stanu.
– Ej, tylko nie
„gówno” – żachnął się dwudziestopięciolatek. – Słuchałem Zielonych zanim ty
zacząłeś chlać, a to coś znaczy – uśmiechnął się krzywo. Brat spojrzał na niego
spode łba i stanął chwiejnie na nogi, jedną ręką opierając się o kanapę, a
drugą rozmasowując potylicę.
– Przynieś mi trochę
wódy, bo zaraz zejdę – rzucił słabym głosem, zrobił krok, zatoczył się i
wylądował na ścianie. – Dezy! – warknął, widząc, że młodszy mężczyzna tłumi
śmiech, obserwując jego poczynania.
– Nie ma więcej
chlania – oświadczył stanowczo Dezydery, odzyskując powagę. – Ogarnij się i
jedziemy, bo mi nie dadzą spokoju.
– Ja jebię, gdzie
znowu? – jęknął ledwo trzymający się na nogach starszy z braci, któremu niezbyt
uśmiechała się perspektywa ruszania się gdziekolwiek z domu w tym stanie.
– Do Pałacu, zaszczyt
nas kopnął – odrzekł nieco ironicznie jego młodszy towarzysz. Gdy Florian w
dalszym ciągu się nie ruszył, patrząc tępo przed siebie i kołysząc się lekko na
boki, stracił cierpliwość. – No rusz wreszcie dupę i zrób coś ze sobą,
ochlaptusie jeden! – wrzasnął, aż trzydziestolatek, wreszcie doszedłszy do jako
takiego stanu świadomości, wzdrygnął się i odruchowo sięgnął prawą ręką do
serca, mordując go wzrokiem. – Już! – Wskazał drzwi do łazienki. Florian rzucił
mu jeszcze jedno żałosne spojrzenie, mogące spokojnie należeć do niesłusznie
zbitego szczeniaka i zataczając się, z oparciem w postaci ściany ruszył w
kierunku łazienki. Chłopak, słysząc, jak jego brat mamrocze do siebie coś o
tym, że „to jest niesprawiedliwe” i „czego wszyscy od niego chcą”, uśmiechnął
się krzywo, wyjął wibrujący natrętnie telefon i znów odrzucając połączenie,
przełączył na „Kill the DJ” – jedyną piosenkę, którą Florian w miarę tolerował.
Mężczyzna zatrzasnął
za sobą drzwi i oparł się o nie, przymykając oczy i koncentrując całą siłę woli
na ignorowaniu potwornego, pulsującego nieprzerwanie w jego głowie bólu. Czego oni znowu ode mnie chcą?, zapytał
sam siebie, zbierając się w sobie i podchodząc do umywalki. Wsparł się o nią
rękami i spojrzał na swoje wymęczone odbicie. Skrzywił się lekko na widok
głęboko sinych cieni pod swoimi soczyście zielonymi oczami i kilkudniowego,
ciemnego zarostu. Może i jego brat miał trochę racji, mówiąc, że przez ostatni
tydzień Florian się zaniedbał. Westchnął cicho, odkręcił wodę i bez ceregieli
włożył głowę pod lodowaty strumień. Kiedy już nie mógł tego dłużej znieść, zakręcił
kran, wyprostował się, sięgnął po ręcznik i wytarł mokre włosy i twarz,
odrobinę już przytomniejszy. Schylił się i podniósł swoją niegdyś białą koszulę,
rzuconą na podłogę kilka dni temu. Pierdolę
to, pomyślał gniewnie i wciągnął ją na siebie, udając, że nie widzi widniejących
na niej plam i że koszula i dresowe spodnie wcale nie są wyjątkowo marnym połączeniem.
Odetchnął głęboko, po raz ostatni sięgając dłonią do obolałej głowy i obiecując
sobie porządnie się upić, gdy już wróci, i wyszedł z łazienki.
Dezydery przygryzł wargę, aby nie
parsknąć śmiechem na jego widok.
– Coś ci nie pasuje? –
syknął Florian, powstrzymując się przed dodaniem jakiegoś siarczystego
przekleństwa w roli przecinka.
– Ależ skąd, jest
okej – wzruszył ramionami jego brat, lewą nogą wybijając rytm „Kill the DJ”. –
Ale miałeś się chyba ogarnąć – zauważył.
– Przecież się
ogarnąłem – odparował ze złością starszy mężczyzna. – Czego ty ode mnie
oczekujesz o tej porze?
Jego brat uniósł brew,
udając, że się namyśla.
– O trzynastej? Oczekuję,
że będziesz trzeźwy i na nogach – oświadczył z przesadną, urzędową wręcz
powagą. Trzydziestolatek spojrzał na niego pytająco, chcąc się upewnić, czy
informacja o obecnej godzinie nie jest żartem, a uświadomiwszy sobie, że nie, zaklął
i machnął na to ręką, tak naprawdę był jednak zły na siebie. Uparcie unikając
odpowiedzi na wciąż powracające, standardowe pytanie „Ile w nocy wypiłem?” i
kontaktu wzrokowego z bratem wszedł do przedpokoju, nadal lekko się zataczając.
Wiedząc, że nogi wkrótce odmówią mu posłuszeństwa usiadł, opierając się plecami
o ścianę i sięgnął po pierwsze z brzegu buty, puszczając mimo uszu wydobywające
się z telefonu Dezego dźwięki jedynej piosenki Green Day’a, którą w normalnych
warunkach tolerował, i starając się zachować przytomność. Przez jakiś czas mu
się to udawało, lecz kiedy przyszło do zawiązania sznurówek, zorientował się,
że zaczyna mu się urywać film.
– Florek, nie
zasypiaj mi tu – Brat trącił go nogą. Florian poderwał gwałtownie głowę,
zapominając o tym, jak bardzo go boli i jęknął, po czym znów schował ją między
kolanami, objął je bezradnie rękami i znieruchomiał. – Ja nie mogę, człowieku –
wycedził przez zaciśnięte ze złości zęby Dezydery, spojrzał ostentacyjnie w
sufit i przyklęknął. – Ostatni raz to dla ciebie robię, jasne? – rzucił
gniewnie, zawiązując kompletnie już niekontaktującemu bratu sznurowadła. – Już
dawno powinienem cię tu zostawić i walić to, że Remek mnie zajebie, jak zjawię
się sam.
Trzepnął towarzysza w
kark, wywołując tym serię klątw i ściągając na siebie jego wściekłe spojrzenie.
– No już, idziemy – powiedział
tonem nie znoszącym sprzeciwu, wstał i wyciągnął do Floriana rękę. Ten po raz
kolejny wydał z siebie cierpiętnicze westchnienie i pozwolił podnieść się do
pionu. Potarł palcami skronie, wpatrując się w jakiś bliżej nieokreślony punkt.
Głowa nadal niemiłosiernie go bolała, a przy tym, pomimo jego szczerych chęci
rozbudzenia się w końcu na dobre, wciąż bardzo chciało mu się spać i wątpił,
czy bez chociażby kieliszka czegoś mocniejszego przetrwa ten dzień.
– Rusz się – rzekł ze
zniecierpliwieniem jego młodszy brat. – Czekają na nas.
– Idę – mruknął
niemrawo Florian, zdjął z wieszaka pierwszą rzecz, która mu się nawinęła, włożył
ją na siebie, aby zakryć plamy na koszuli i sięgnął ręką do zamka w drzwiach, w
tej chwili jednak coś go tknęło.
– Jak ty tu wszedłeś?
– zapytał, oglądając się na Dezego. Ten uśmiechnął się jednym kącikiem ust,
zakładając ręce na piersi.
– Widocznie jak
wczoraj wróciłeś, byłeś już tak upity, że zapomniałeś zamknąć drzwi – wysnuł przypuszczenie
i uśmiechnął się szerzej na widok wyjątkowo głupiej miny brata. – Ale nie mamy
na to czasu, wychodź.
Popędził
trzydziestolatka ruchem lewej ręki, prawą znowu wyjmując telefon. Uznał, że
czwartej próby połączenia po prostu nie wypada zignorować i z niechęcią
odebrał.
– Taa?
~ Co to za „taa”? –
warknął znajomy głos. – Powiedz mi, gdzie wy kurwa mać jesteście?!
– W drodze –
powtórzył zawzięcie nieco przedawnione kłamstwo Dezy.
~ To samo mówiłeś..
– Coś przerywa! – podniósł
głos chłopak i błyskawicznie się rozłączył, nie chcąc wysłuchiwać narzekań
kolegi. Zamknął za sobą drzwi i wyciągnął rękę do brata. – Florek, dawaj klucze
– Pomachał nagląco palcami i spojrzał na starszego druha, wydającego się być
zbitym z tropu. Młodzieniec już chciał ostrymi słowami doprowadzić Floriana do
porządku, okazało się to jednak zbędne, gdyż ten wyjął z kieszeni spodni pęk
kluczy i podał mu bez słowa, a potem wziął się
za zapinanie guzików szarej marynarki.
Znowu mi wiochy narobi,
pomyślał z rezygnacją dwudziestopięciolatek, przekręcając klucze w zamku.
Plac
Defilad, Warszawa, 13:36
Na oko
dwudziestoparoletni, ciemnowłosy i brązowooki mężczyzna w skórzanej kurtce i
dżinsach spojrzał na zegarek po raz piąty w ciągu ostatniej minuty i wydał z
siebie pełen irytacji niski, wibrujący dźwięk. Przeszedł parę kroków w stronę
Pałacu Kultury i Nauki, potem w drugą stronę i znów rzucił okiem na zegarek.
– Ja pitolę – mruknął
sam do siebie, już dawno wyczerpawszy cały swój arsenał przekleństw. – Gdzie oni
są?
W tejże chwili na
krawężnik obok niego wjechał metalicznie szary, wyglądający na nowy Volkswagen
Jetta, z którego wysiadł zielonooki chłopak zbliżony do niego wiekiem, z
wymuszonym uśmieszkiem przyszytym do pociągłej, piegowatej twarzy.
– No nareszcie –
wyrzucił z siebie brunet, na sekundę wznosząc wzrok ku niebu. – Co tak długo?
– Mówiłem, korki były
– wzruszył ramionami nowo przybyły, kręcąc od niechcenia kluczykami od auta na
palcu wskazującym. Ciemno ubrany mężczyzna zmarszczył brew w wyrazie
sceptycyzmu, po czym otworzył szeroko oczy i na dłuższą chwilę zamarł, gdy
ujrzał zatrzaskującego za sobą kopniakiem drzwi samochodu towarzysza swojego
kolegi.
– Co ty masz na
sobie? – wypalił bez namysłu, mierząc wzrokiem trzydziestolatka. Ten spiorunował
go wzrokiem podkrążonych, niezbyt obecnie patrzących oczu w wyjątkowo
intensywnym, jak u właściciela Jetty, zielonym odcieniu. Zniechęcony tym
spojrzeniem chłopak w kurtce odkaszlnął, próbując oderwać wzrok od adidasów i czarnych
dresowych spodni starszego mężczyzny, wraz z koszulą i marynarką tworzących
bardzo ciekawą kombinację.
– A teraz gadaj,
pojebie, po cholerę wyciągasz mnie z łóżka w pierdoloną sobotę – warknął ten
oryginalnie ubrany osobnik i oparł się o maskę samochodu, prawą rękę
automatycznie podnosząc do głowy. Jego brat, który wspaniałomyślnie pofatygował
się, aby go tutaj przywieźć, przerwał zabawę kluczami i złapał je w dłoń.
Brunet założył ręce
za plecami i spojrzał w ziemię, formułując odpowiedź na to pytanie.
– Wojtek nie żyje –
powiedział krótko. Opierający się o Jettę mężczyzna uniósł jedną brew.
– Że co kurwa? –
wypalił, jego brat natomiast, nie sprawiający wrażenia zaskoczonego tą
informacją, znów zaczął się bawić kluczykami, znudzonym wzrokiem taksując
zaparkowane w pobliżu samochody.
– Zleciał z wieży
Pałacu – uzupełnił swoją poprzednią wypowiedź młody mężczyzna. – Praktycznie nie
było co zbierać – Podniósł wzrok. – Znaleźli przy nim jebaną działkę heroiny, a
ty przyjechałeś sobie dopiero teraz. Pełen profesjonalizm, stary – wycedził ze
złością. Trzydziestolatek zmrużył oczy.
– Masz przecież
jakieś swoje dojścia – odpowiedział z narastającym gniewem, przestając widzieć
strzępy sensu w brutalnym wyciąganiu go w takim stanie z mieszkania. Jego
adwersarz uśmiechnął się nieznacznie pod nosem, podniósł prawą rękę i potarł
kciuk i palec wskazujący.
– Ale nie mam kasy – oznajmił
dobitnie. – I nie jestem tobą – dorzucił i jeszcze raz uważnie zlustrował
wzrokiem trzydziestolatka, dając mu do zrozumienia, iż oczekiwał od niego
przynajmniej adekwatnego do sytuacji ubioru.
Pałac
Kultury i Nauki, Warszawa, 13:42
Ciemnowłosy
młodzieniec wyszedł przez otwarte okno na dach najniższej kondygnacji Pałacu,
nad samą Kinoteką. Młodszy z jego towarzyszy bez wahania poszedł w jego ślady,
starszy natomiast wyraźnie się zawahał. Jego brat obejrzał się i zmarszczył
brwi.
–
Florek, nie pogrążaj się – powiedział odrobinę zbyt głośno. Nie było dla niego
tajemnicą, że Florian cierpi na lęk wysokości. Nadal miał w pamięci kilka
ciekawych, związanych z tą przypadłością anegdot i od dobrych paru lat czekał
na odpowiednią okazję, aby się nimi wszystkimi z kimś podzielić.
Mężczyzna
uciszył brata wzrokiem, przełknął nerwowo ślinę, po czym zbierając się na
odwagę wyszedł na dach, przy wzroście bliskim stu osiemdziesięciu pięciu
centymetrom ledwo mieszcząc się w oknie. Wyprostował się i zacisnął zęby, uparcie
powtarzając w myślach, że nic mu nie grozi. Dezydery spojrzał na niego z na
wpół kpiącym i na wpół usatysfakcjonowanym półuśmiechem i podszedł do druha,
który właśnie pokazywał obecnemu na miejscu policjantowi jakąś wątpliwej
legalności odznakę.
–
Śledczy Remigiusz Nycz – rzekł dobitnie dwudziestopięciolatek. – Mam pełne
prawo dostępu do miejsca zbrodni, ciała i dowodów – oświadczył uprzejmie, lecz
także z wyraźnie słyszalną nutą zdenerwowania i schował odznakę z powrotem do
kieszeni na piersi. Funkcjonariusz, najprawdopodobniej kilka lat młodszy od
rzekomego śledczego i bezapelacyjnie niezbyt doświadczony, nieco niepewnie
skinął głową, przeniósł wzrok na Floriana, który zdobył się na te kilka
nerwowych kroków w ich stronę, i uniósł brwi, nie śmiejąc jednak w jakikolwiek
sposób skomentować jego obecnego wyglądu.
–
Kim pan jest? – zapytał nie dość, że naiwnie, to jeszcze niezdecydowanym tonem,
co utwierdziło trzydziestolatka w przekonaniu, że nie będzie stwarzał żadnych
większych problemów.
–
Florian Safir, to nazwisko coś panu mówi? – spytał i uśmiechnął się lekko do
siebie, gdyż głos mu nie zadrżał, czego tak bardzo się obawiał. Chłopak irytującym
gestem poprawił policyjną czapkę.
–
Może i mówi, ale otrzymałem wyraźne instrukcje dotyczące nie dopuszczania do
miejsca zbrodni osób nieuprawnionych – wyrecytował, po czym oczy mu zalśniły, gdy
ujrzał w dłoni Safira dwa dwustuzłotowe banknoty, szczęśliwym trafem zapodziane
w kieszeni marynarki. Mężczyzna rzucił krótkie, porozumiewawcze spojrzenie
Remigiuszowi, a ten odpowiedział nazbyt ostentacyjnym mrugnięciem. Gdyby
Florian nie był ateistą, w tym momencie zapewne podziękowałby Bogu za tą
korzystną dla niego sytuację. Poprzestał na pełnym samozadowolenia uśmiechu i prowokującym
obróceniu papierków w smukłych palcach.
–
Bierze pan, czy nie? – zapytał, czując, jak ból głowy powoli zaczyna skupiać
się w jednym, konkretnym miejscu nad lewą skronią. Wreszcie był w swoim
żywiole; przez ostatni tydzień nie zdołał nawet zauważyć, że tak bardzo
brakowało mu manipulowania ludźmi. Nieznacznie poszerzył uśmiech, czyniąc go
nieco sztucznym, gdy policjant z bożej łaski wyciągnął rękę, uprzednio odruchowo
rozglądnąwszy się na boki. Wcisnął mu pieniądze w dłoń i nie poświęcając mu już
więcej uwagi, odwrócił się, by podejść do Remka, jednak na miejscu przytrzymał
go głos Dezyderego.
–
Mnie też musi pan dopuścić, jestem jego bratem.
Mężczyzna
obejrzał się przez ramię, mając nieodparte wrażenie, że natarczywy ból powraca.
Dwóch młodych mężczyzn wbiło w niego wzrok; pseudofunkcjonariusz patrzył na
niego z niemym zapytaniem, Dezy zaś z będącą zdecydowanie nie na miejscu prośbą
poparcia.
–
Dopuszczanie go do tej sprawy nie będzie konieczne – rzekł stanowczo i nieco
mściwie, odpłacając się bratu za dzisiejszą pobudkę i lekceważąc wewnętrzny
głos mówiący mu, że sam sobie na to zasłużył. Zanim ruszył wolnym krokiem w
stronę młodszego kolegi, zdołał jeszcze uchwycić kątem oka pełne niedowierzania
spojrzenie brata. Próbując nie zauważać, że nieubłaganie zbliża się do krawędzi
dachu, przykucnął obok dwudziestopięciolatka, trzymającego w dłoni woreczek z
białym proszkiem, z którego identyfikacją Florian nie miał najmniejszego
problemu. Przechodzę przez to wszystko
dla takiego gówna, przemknęło mu przez głowę. Zerknął na trupa jednego z
najlepszych dilerów w stolicy, leżącego w na wpół otwartym przez Remigiusza
czarnym worku i wbrew woli podniósł dłoń do ust, opanowując nachodzącą go falę
mdłości i odsuwając od siebie wyobrażenie zwłok wspólnika w chwilę po upadku.
–
Nie mów mi, że będziesz rzygał – odezwał się jego towarzysz z nieszczerym
uśmiechem, zasunął worek z powrotem i wstał. Safir uznał za stosowne nie
odpowiadać na tę prowokację i również się wyprostował, słysząc, jak coś
trzeszczy mu w obolałym kręgosłupie, i po raz kolejny tego dnia przeklął swoje
weekendowe zwyczaje. Ciesząc się, iż oddala się od złowrogiej granicy dachu
stanął obok Remigiusza, wykłócającego się o coś z młodym policjantem. Wzrok
jego zdawałoby się niesłusznie skrzywdzonego brata wzbudził w nim coś, co
mogłoby być uznane za poczucie winy, więc mężczyzna czym prędzej spojrzał na
funkcjonariusza, który zupełnie niespodziewanie zaczął sprawiać problemy.
–
Nawet jeśli nie pisnę ani słowa, moi koledzy się zorientują – powiedział
chłopak tonem przystającym raczej do gangstera niż do wyrostka jego pokroju,
który nie wiadomo skąd znalazł się w służbach mundurowych. Remigiusz uniósł i
opuścił ręce w geście wskazującym na to, że stracił cierpliwość i obejrzał się
na starszego kolegę. Ten sięgnął do lewej kieszeni marynarki, potem do prawej,
a potem po kolei do kieszeni spodni, nie natknął się jednak na nic za wyjątkiem
kluczy do apartamentu i dał dwudziestopięciolatkowi wyraźny sygnał wzrokowy.
Młody mężczyzna ledwo dosłyszalnie westchnął ze zrezygnowaniem i wyłuskał z
własnej kieszeni portfel.
–
Podziel się z nimi w proporcjach, jakie uznasz za słuszne, a na pewno się nie
zorientują – rzekł najspokojniej, jak tylko mógł w zaistniałych okolicznościach
i wręczył młodzieniaszkowi cztery stuzłotowe papierki, które on przyjął bez
najmniejszego wahania.
Plac
Defilad, Warszawa, 13:50
–
Nie zapominaj, że wisisz mi cztery stówy – powiedział znowu Remek.
–
Przecież kurwa nie zapomnę, za kogo ty mnie masz? – odburknął starszy z braci
Safirów, którego dobre samopoczucie, chwilowo wywołane manipulacyjną zabawą z
policjantem, już dawno runęło w gruzy. Dezydery szedł obok nich z rękami w
kieszeniach, na szczęście nie rzucając bratu żadnych spodziewanych w tej chwili
żałosnych bądź morderczych spojrzeń ani nie wygarniając mu, co o nim sądzi, jak
to przeważnie w takich sytuacjach czynił; jedynie jego zaskakująco poważna mina
i to, że od zajścia na dachu nie odezwał się ani słowem, wskazywały na jego
obecny nastrój.
–
I nie pij dzisiaj – zniszczył plany Floriana na resztę dnia „śledczy”. – Coś
czuję, że na tym nie koniec i jeszcze mi się przydasz.
–
Ja czy mój hajs? – zapytał z rozdrażnieniem mężczyzna, na sekundę przenosząc
wzrok z chodnika na idącego obok niego dwudziestopięciolatka. Remigiusz nic nie
odpowiedział, a jedynie skręcił, odchodząc pomiędzy stojące na parkingu
samochody, aby poszukać wśród nich swojego zielonego poloneza, na którego –
zdaniem niektórych – żal było patrzeć, Safir zaś podszedł do samochodu brata i
przystanął, mając nikłą nadzieję, iż Dezydery mimo wszystko go podwiezie. Jak
się okazało, czasem naprawdę opłaca się do końca mieć nadzieję, młodzieniec
bowiem popędził go ruchem głowy i sam wsiadł do Volkswagena. Florian również
wsiadł, zatrzasnął drzwi i podparł głowę ręką, wpatrując się w nieistniejący
punkt za oknem. Kierowca, nawet na niego nie patrząc, odpalił silnik, który
charakterystycznie, przyjemnie zamruczał i ruszył niemal od razu na jednym z
wyższych biegów, najwyraźniej zamierzając wyładować się za kierownicą.
–
Jesteśmy.
Florian
otworzył oczy, uświadamiając sobie, że zasnął i roztarł dłonią zdrętwiały kark.
Spojrzał na brata, a gdy ten spojrzenia nie odwzajemnił, bez słowa wysiadł i
omal nie wyłożył się na chodniku, gdy ugięły się pod nim nogi. Nie zwracając
uwagi na wyraz twarzy przechodzącego studenta wsparł się o samochód, przetarł
oczy i dopiero odzyskawszy orientację wyprostował się i zamknął drzwi
samochodu, który ostrym, niemalże rajdowym zrywem odjechał. Mając nieodparte
wrażenie, że powinien być bratu wdzięczny, mężczyzna jak w transie wszedł do
wieżowca, potem do windy, wjechał na dwudzieste trzecie piętro – mieszkał na
nim pomimo lęku wysokości, co zapewne miało związek z jego dużą potrzebą
manifestowania swojej pozycji społecznej – i znalazł się przed drzwiami swego
apartamentu. Zaklął, nie mogąc trafić kluczem w dziurkę i potrząsnął głową, co
jedynie wzmogło nieprzerwanie pulsujący w niej ból i jeszcze bardziej go
rozproszyło. Po kilku próbach zdołał otworzyć drzwi, wszedł i zamknął je za
sobą. Słysząc za sobą głośne miauknięcie obejrzał się, aby ujrzeć stojącego w
drzwiach do salonu czarno-białego kota, patrzącego na niego z wyrzutem w
wielkich, niebieskozielonych ślepiach. Nie zastanawiając się dłużej nad faktem,
iż dopiero teraz zwierzak postanowił przypomnieć mu o swoim istnieniu, Safir
powlókł się do kuchni i otworzył lodówkę. Wyjął z niej zachowaną do tej pory w
niewyjaśniony sposób w stanie nienaruszonym butelkę Jacka Danielsa i, nie
zważając na protesty swego żołądka, zamknął lodówkę, obiecując sobie później
coś zjeść.
Jeśli jutro ktoś do mnie przyjdzie, to zajebię,
przysięgam, pomyślał, zrzucając marynarkę i siadając na łóżku z otwartą
butelką, którą zdążył już w jednej czwartej opróżnić, w dłoni. Kocur wszedł
nonszalanckim krokiem do pokoju, obwąchał leżące na podłodze ubranie i rzucił
swojemu właścicielowi przeciągłe spojrzenie, po czym, jakby stwierdzając, że
nie ma tu nic do roboty, wyszedł. Florian pociągnął jeszcze kilka głębszych
łyków, a potem odstawił butelkę na podłogę i z westchnieniem osunął się na
plecy, odkładając wszelkie zobowiązania na daleki plan i poświęcając się
odreagowywaniu dzisiejszych wydarzeń.
Etap pierwszy: zakończony.
OdpowiedzUsuńEtap drugi: "Dręczenie o ciąg dalszy" - rozpoczęcie za 3.. 2.. 1..