czwartek, 11 września 2014

Raptorze Whatever

Ekhem, ekhem, przedstawiam oto Szanownym Wam moje pisane w pocie czoła przez blisko tydzień Dzieło.. Opowiadanie.. Epos.. Whatever, zostańmy przy Whatever. To ma ponad trzy tysiące wyrazów, moim zdaniem to dużo, może i to nie tak dużo, ale jak na leniwą RR to holendernie dużo, więc RR ma prawo być z siebie dumna, nie odbierajcie jej tego!

Dedykuję to właśnie coś niejakiej SainoNoAru, mojej Dawczyni Pomysłów, Angie, która zachęcała mnie do napisania tego, poniekąd Maxowi (o ile jeszcze żyje ten człek zły), Andr, B.L., przez którą starałam się uczynić to najbardziej perfekcyjnym, jak tylko można (choć i tak perfekcyjne nie jest, damn it) i Finite, która od dawna dopraszała się o dedyka, i która ma się przemóc i TO PRZECZYTAĆ.

A, bo zapomniałabym... ZBIEŻNOŚĆ OSÓB I NAZWISK JEST PRZYPADKOWA, PODOBNIE JAK PRZEDSTAWIONE WYDARZENIA NIE SĄ NICZYM INSPIROWANE. (Albo RR po prostu kocha tę frazę..)



Trzydziestolatek, czując pod powiekami jaskrawe światło, skrzywił się i odwrócił głowę, usiłując nie dopuszczać do siebie ostrych dźwięków muzyki punkrockowej, które musiały wyrwać go ze spowodowanego upojeniem alkoholowym snu. Nie miał pojęcia, co się działo zeszłej nocy i szczerze mówiąc wątpił, czy chciałby cokolwiek z tej nocy zapamiętać.
– Florek, zbieraj się – usłyszał nad sobą wypowiedziane naglącym tonem słowa. Zignorował je, skupiając się na spychaniu natrętnego, tępego bólu głowy w najdalsze zakamarki przyćmionej świadomości. Kilka sekund później ktoś westchnął z irytacją i rąbnął go pięścią między łopatki. Mężczyzna zaklął szpetnie i na moment niechętnie otworzył przekrwione oczy, tylko po to, aby zobaczyć przed sobą paskudnie poplamione piwem oparcie skórzanej, kremowej kanapy. Zamykając oczy, wymamrotał coś o „jeszcze półgodzinie”.
– Florian, do cholery, weź się w garść – podniósł nieco głos stojący nad nim dwudziestopięciolatek, lewą ręką jeszcze bardziej zmierzwił swoje brązowe, niesforne włosy, a prawą sięgnął po wibrujący w kieszeni fioletowej bluzy telefon. Mrużąc z rozdrażnieniem oczy i żegnając się z „Basket Case”, odebrał.
– No?
~ Gdzie wy kurwa jesteście?! – padło pełne złości i zniecierpliwienia pytanie.
– W drodze, korki są – odparł ze stoickim spokojem młody mężczyzna. – Niedługo będziemy – rzekł tonem zamykającym temat, rozłączył się i włożył komórkę z powrotem do kieszeni, uprzednio na powrót włączając piosenkę. Spojrzał z góry na pół śpiącego, ciężko przepitego gospodarza i wywrócił oczami, tłumiąc w sobie wiązankę przekleństw. Po raz kolejny uderzył leżącego pięścią w nagie plecy, aż ten jęknął głęboko i spróbował sięgnąć ręką do bolącego miejsca.
– Wstawaj, obiboku! – niemal krzyknął i odszedł kilka kroków od kanapy, mając nadzieję, że w ten sposób jakoś ułagodzi tłukącą się w nim żądzę mordu. Obejrzawszy się z niejaką ulgą spostrzegł, że jego towarzysz, klnąc ledwo zrozumiale pod nosem z wysiłkiem siada, patrząc na niego z półprzytomną złością w zielonych oczach, identycznych jak oczy tego, który przed chwilą z wielkim trudem zdołał go obudzić.
– Schlałeś się jak Messerschmitt – zauważył młodzieniec, uśmiechając się kpiąco i w gruncie rzeczy niezbyt szczerze.
– Zajeb ryj – odwarknął tamten i przeczesał palcami krótkie, ciemnobrązowe włosy, zaciskając zęby z rozsadzającego mu głowę bólu.
– Nie mów tak brzydko do brata – upomniał go chłopak, wyjął telefon i włączył dość głośno „Walking Contradiction”, odrzucając przychodzące połączenie.
– Wyłącz to gówno – mruknął Florian, z wyraźnym wysiłkiem schylił się po leżącą na podłodze swoją koszulkę, po czym zorientowawszy się, dlaczego wcześniej tam wylądowała, cisnął ją w kąt, łaskawie nie komentując ani słowem jej stanu.
– Ej, tylko nie „gówno” – żachnął się dwudziestopięciolatek. – Słuchałem Zielonych zanim ty zacząłeś chlać, a to coś znaczy – uśmiechnął się krzywo. Brat spojrzał na niego spode łba i stanął chwiejnie na nogi, jedną ręką opierając się o kanapę, a drugą rozmasowując potylicę.
– Przynieś mi trochę wódy, bo zaraz zejdę – rzucił słabym głosem, zrobił krok, zatoczył się i wylądował na ścianie. – Dezy! – warknął, widząc, że młodszy mężczyzna tłumi śmiech, obserwując jego poczynania.
– Nie ma więcej chlania – oświadczył stanowczo Dezydery, odzyskując powagę. – Ogarnij się i jedziemy, bo mi nie dadzą spokoju.
– Ja jebię, gdzie znowu? – jęknął ledwo trzymający się na nogach starszy z braci, któremu niezbyt uśmiechała się perspektywa ruszania się gdziekolwiek z domu w tym stanie.
– Do Pałacu, zaszczyt nas kopnął – odrzekł nieco ironicznie jego młodszy towarzysz. Gdy Florian w dalszym ciągu się nie ruszył, patrząc tępo przed siebie i kołysząc się lekko na boki, stracił cierpliwość. – No rusz wreszcie dupę i zrób coś ze sobą, ochlaptusie jeden! – wrzasnął, aż trzydziestolatek, wreszcie doszedłszy do jako takiego stanu świadomości, wzdrygnął się i odruchowo sięgnął prawą ręką do serca, mordując go wzrokiem. – Już! – Wskazał drzwi do łazienki. Florian rzucił mu jeszcze jedno żałosne spojrzenie, mogące spokojnie należeć do niesłusznie zbitego szczeniaka i zataczając się, z oparciem w postaci ściany ruszył w kierunku łazienki. Chłopak, słysząc, jak jego brat mamrocze do siebie coś o tym, że „to jest niesprawiedliwe” i „czego wszyscy od niego chcą”, uśmiechnął się krzywo, wyjął wibrujący natrętnie telefon i znów odrzucając połączenie, przełączył na „Kill the DJ” – jedyną piosenkę, którą Florian w miarę tolerował.
Mężczyzna zatrzasnął za sobą drzwi i oparł się o nie, przymykając oczy i koncentrując całą siłę woli na ignorowaniu potwornego, pulsującego nieprzerwanie w jego głowie bólu. Czego oni znowu ode mnie chcą?, zapytał sam siebie, zbierając się w sobie i podchodząc do umywalki. Wsparł się o nią rękami i spojrzał na swoje wymęczone odbicie. Skrzywił się lekko na widok głęboko sinych cieni pod swoimi soczyście zielonymi oczami i kilkudniowego, ciemnego zarostu. Może i jego brat miał trochę racji, mówiąc, że przez ostatni tydzień Florian się zaniedbał. Westchnął cicho, odkręcił wodę i bez ceregieli włożył głowę pod lodowaty strumień. Kiedy już nie mógł tego dłużej znieść, zakręcił kran, wyprostował się, sięgnął po ręcznik i wytarł mokre włosy i twarz, odrobinę już przytomniejszy. Schylił się i podniósł swoją niegdyś białą koszulę, rzuconą na podłogę kilka dni temu. Pierdolę to, pomyślał gniewnie i wciągnął ją na siebie, udając, że nie widzi widniejących na niej plam i że koszula i dresowe spodnie wcale nie są wyjątkowo marnym połączeniem. Odetchnął głęboko, po raz ostatni sięgając dłonią do obolałej głowy i obiecując sobie porządnie się upić, gdy już wróci, i wyszedł z łazienki.
Dezydery przygryzł wargę, aby nie parsknąć śmiechem na jego widok.
– Coś ci nie pasuje? – syknął Florian, powstrzymując się przed dodaniem jakiegoś siarczystego przekleństwa w roli przecinka.
– Ależ skąd, jest okej – wzruszył ramionami jego brat, lewą nogą wybijając rytm „Kill the DJ”. – Ale miałeś się chyba ogarnąć – zauważył.
– Przecież się ogarnąłem – odparował ze złością starszy mężczyzna. – Czego ty ode mnie oczekujesz o tej porze?
Jego brat uniósł brew, udając, że się namyśla.
– O trzynastej? Oczekuję, że będziesz trzeźwy i na nogach – oświadczył z przesadną, urzędową wręcz powagą. Trzydziestolatek spojrzał na niego pytająco, chcąc się upewnić, czy informacja o obecnej godzinie nie jest żartem, a uświadomiwszy sobie, że nie, zaklął i machnął na to ręką, tak naprawdę był jednak zły na siebie. Uparcie unikając odpowiedzi na wciąż powracające, standardowe pytanie „Ile w nocy wypiłem?” i kontaktu wzrokowego z bratem wszedł do przedpokoju, nadal lekko się zataczając. Wiedząc, że nogi wkrótce odmówią mu posłuszeństwa usiadł, opierając się plecami o ścianę i sięgnął po pierwsze z brzegu buty, puszczając mimo uszu wydobywające się z telefonu Dezego dźwięki jedynej piosenki Green Day’a, którą w normalnych warunkach tolerował, i starając się zachować przytomność. Przez jakiś czas mu się to udawało, lecz kiedy przyszło do zawiązania sznurówek, zorientował się, że zaczyna mu się urywać film.
– Florek, nie zasypiaj mi tu – Brat trącił go nogą. Florian poderwał gwałtownie głowę, zapominając o tym, jak bardzo go boli i jęknął, po czym znów schował ją między kolanami, objął je bezradnie rękami i znieruchomiał. – Ja nie mogę, człowieku – wycedził przez zaciśnięte ze złości zęby Dezydery, spojrzał ostentacyjnie w sufit i przyklęknął. – Ostatni raz to dla ciebie robię, jasne? – rzucił gniewnie, zawiązując kompletnie już niekontaktującemu bratu sznurowadła. – Już dawno powinienem cię tu zostawić i walić to, że Remek mnie zajebie, jak zjawię się sam.
Trzepnął towarzysza w kark, wywołując tym serię klątw i ściągając na siebie jego wściekłe spojrzenie.
– No już, idziemy – powiedział tonem nie znoszącym sprzeciwu, wstał i wyciągnął do Floriana rękę. Ten po raz kolejny wydał z siebie cierpiętnicze westchnienie i pozwolił podnieść się do pionu. Potarł palcami skronie, wpatrując się w jakiś bliżej nieokreślony punkt. Głowa nadal niemiłosiernie go bolała, a przy tym, pomimo jego szczerych chęci rozbudzenia się w końcu na dobre, wciąż bardzo chciało mu się spać i wątpił, czy bez chociażby kieliszka czegoś mocniejszego przetrwa ten dzień.
– Rusz się – rzekł ze zniecierpliwieniem jego młodszy brat. – Czekają na nas.
– Idę – mruknął niemrawo Florian, zdjął z wieszaka pierwszą rzecz, która mu się nawinęła, włożył ją na siebie, aby zakryć plamy na koszuli i sięgnął ręką do zamka w drzwiach, w tej chwili jednak coś go tknęło.
– Jak ty tu wszedłeś? – zapytał, oglądając się na Dezego. Ten uśmiechnął się jednym kącikiem ust, zakładając ręce na piersi.
– Widocznie jak wczoraj wróciłeś, byłeś już tak upity, że zapomniałeś zamknąć drzwi – wysnuł przypuszczenie i uśmiechnął się szerzej na widok wyjątkowo głupiej miny brata. – Ale nie mamy na to czasu, wychodź.
Popędził trzydziestolatka ruchem lewej ręki, prawą znowu wyjmując telefon. Uznał, że czwartej próby połączenia po prostu nie wypada zignorować i z niechęcią odebrał.
– Taa?
~ Co to za „taa”? – warknął znajomy głos. – Powiedz mi, gdzie wy kurwa mać jesteście?!
– W drodze – powtórzył zawzięcie nieco przedawnione kłamstwo Dezy.
~ To samo mówiłeś..
– Coś przerywa! – podniósł głos chłopak i błyskawicznie się rozłączył, nie chcąc wysłuchiwać narzekań kolegi. Zamknął za sobą drzwi i wyciągnął rękę do brata. – Florek, dawaj klucze – Pomachał nagląco palcami i spojrzał na starszego druha, wydającego się być zbitym z tropu. Młodzieniec już chciał ostrymi słowami doprowadzić Floriana do porządku, okazało się to jednak zbędne, gdyż ten wyjął z kieszeni spodni pęk kluczy i podał mu bez słowa, a potem wziął się  za zapinanie guzików szarej marynarki.
Znowu mi wiochy narobi, pomyślał z rezygnacją dwudziestopięciolatek, przekręcając klucze w zamku.

Plac Defilad, Warszawa, 13:36

Na oko dwudziestoparoletni, ciemnowłosy i brązowooki mężczyzna w skórzanej kurtce i dżinsach spojrzał na zegarek po raz piąty w ciągu ostatniej minuty i wydał z siebie pełen irytacji niski, wibrujący dźwięk. Przeszedł parę kroków w stronę Pałacu Kultury i Nauki, potem w drugą stronę i znów rzucił okiem na zegarek.
– Ja pitolę – mruknął sam do siebie, już dawno wyczerpawszy cały swój arsenał przekleństw. – Gdzie oni są?
W tejże chwili na krawężnik obok niego wjechał metalicznie szary, wyglądający na nowy Volkswagen Jetta, z którego wysiadł zielonooki chłopak zbliżony do niego wiekiem, z wymuszonym uśmieszkiem przyszytym do pociągłej, piegowatej twarzy.
– No nareszcie – wyrzucił z siebie brunet, na sekundę wznosząc wzrok ku niebu. – Co tak długo?
– Mówiłem, korki były – wzruszył ramionami nowo przybyły, kręcąc od niechcenia kluczykami od auta na palcu wskazującym. Ciemno ubrany mężczyzna zmarszczył brew w wyrazie sceptycyzmu, po czym otworzył szeroko oczy i na dłuższą chwilę zamarł, gdy ujrzał zatrzaskującego za sobą kopniakiem drzwi samochodu towarzysza swojego kolegi.
– Co ty masz na sobie? – wypalił bez namysłu, mierząc wzrokiem trzydziestolatka. Ten spiorunował go wzrokiem podkrążonych, niezbyt obecnie patrzących oczu w wyjątkowo intensywnym, jak u właściciela Jetty, zielonym odcieniu. Zniechęcony tym spojrzeniem chłopak w kurtce odkaszlnął, próbując oderwać wzrok od adidasów i czarnych dresowych spodni starszego mężczyzny, wraz z koszulą i marynarką tworzących bardzo ciekawą kombinację.
– A teraz gadaj, pojebie, po cholerę wyciągasz mnie z łóżka w pierdoloną sobotę – warknął ten oryginalnie ubrany osobnik i oparł się o maskę samochodu, prawą rękę automatycznie podnosząc do głowy. Jego brat, który wspaniałomyślnie pofatygował się, aby go tutaj przywieźć, przerwał zabawę kluczami i złapał je w dłoń.
Brunet założył ręce za plecami i spojrzał w ziemię, formułując odpowiedź na to pytanie.
– Wojtek nie żyje – powiedział krótko. Opierający się o Jettę mężczyzna uniósł jedną brew.
– Że co kurwa? – wypalił, jego brat natomiast, nie sprawiający wrażenia zaskoczonego tą informacją, znów zaczął się bawić kluczykami, znudzonym wzrokiem taksując zaparkowane w pobliżu samochody.
– Zleciał z wieży Pałacu – uzupełnił swoją poprzednią wypowiedź młody mężczyzna. – Praktycznie nie było co zbierać – Podniósł wzrok. – Znaleźli przy nim jebaną działkę heroiny, a ty przyjechałeś sobie dopiero teraz. Pełen profesjonalizm, stary – wycedził ze złością. Trzydziestolatek zmrużył oczy.
– Masz przecież jakieś swoje dojścia – odpowiedział z narastającym gniewem, przestając widzieć strzępy sensu w brutalnym wyciąganiu go w takim stanie z mieszkania. Jego adwersarz uśmiechnął się nieznacznie pod nosem, podniósł prawą rękę i potarł kciuk i palec wskazujący.
– Ale nie mam kasy – oznajmił dobitnie. – I nie jestem tobą – dorzucił i jeszcze raz uważnie zlustrował wzrokiem trzydziestolatka, dając mu do zrozumienia, iż oczekiwał od niego przynajmniej adekwatnego do sytuacji ubioru.

Pałac Kultury i Nauki, Warszawa, 13:42

            Ciemnowłosy młodzieniec wyszedł przez otwarte okno na dach najniższej kondygnacji Pałacu, nad samą Kinoteką. Młodszy z jego towarzyszy bez wahania poszedł w jego ślady, starszy natomiast wyraźnie się zawahał. Jego brat obejrzał się i zmarszczył brwi.
            – Florek, nie pogrążaj się – powiedział odrobinę zbyt głośno. Nie było dla niego tajemnicą, że Florian cierpi na lęk wysokości. Nadal miał w pamięci kilka ciekawych, związanych z tą przypadłością anegdot i od dobrych paru lat czekał na odpowiednią okazję, aby się nimi wszystkimi z kimś podzielić.
            Mężczyzna uciszył brata wzrokiem, przełknął nerwowo ślinę, po czym zbierając się na odwagę wyszedł na dach, przy wzroście bliskim stu osiemdziesięciu pięciu centymetrom ledwo mieszcząc się w oknie. Wyprostował się i zacisnął zęby, uparcie powtarzając w myślach, że nic mu nie grozi. Dezydery spojrzał na niego z na wpół kpiącym i na wpół usatysfakcjonowanym półuśmiechem i podszedł do druha, który właśnie pokazywał obecnemu na miejscu policjantowi jakąś wątpliwej legalności odznakę.
            – Śledczy Remigiusz Nycz – rzekł dobitnie dwudziestopięciolatek. – Mam pełne prawo dostępu do miejsca zbrodni, ciała i dowodów – oświadczył uprzejmie, lecz także z wyraźnie słyszalną nutą zdenerwowania i schował odznakę z powrotem do kieszeni na piersi. Funkcjonariusz, najprawdopodobniej kilka lat młodszy od rzekomego śledczego i bezapelacyjnie niezbyt doświadczony, nieco niepewnie skinął głową, przeniósł wzrok na Floriana, który zdobył się na te kilka nerwowych kroków w ich stronę, i uniósł brwi, nie śmiejąc jednak w jakikolwiek sposób skomentować jego obecnego wyglądu.
            – Kim pan jest? – zapytał nie dość, że naiwnie, to jeszcze niezdecydowanym tonem, co utwierdziło trzydziestolatka w przekonaniu, że nie będzie stwarzał żadnych większych problemów.
            – Florian Safir, to nazwisko coś panu mówi? – spytał i uśmiechnął się lekko do siebie, gdyż głos mu nie zadrżał, czego tak bardzo się obawiał. Chłopak irytującym gestem poprawił policyjną czapkę.
            – Może i mówi, ale otrzymałem wyraźne instrukcje dotyczące nie dopuszczania do miejsca zbrodni osób nieuprawnionych – wyrecytował, po czym oczy mu zalśniły, gdy ujrzał w dłoni Safira dwa dwustuzłotowe banknoty, szczęśliwym trafem zapodziane w kieszeni marynarki. Mężczyzna rzucił krótkie, porozumiewawcze spojrzenie Remigiuszowi, a ten odpowiedział nazbyt ostentacyjnym mrugnięciem. Gdyby Florian nie był ateistą, w tym momencie zapewne podziękowałby Bogu za tą korzystną dla niego sytuację. Poprzestał na pełnym samozadowolenia uśmiechu i prowokującym obróceniu papierków w smukłych palcach.
            – Bierze pan, czy nie? – zapytał, czując, jak ból głowy powoli zaczyna skupiać się w jednym, konkretnym miejscu nad lewą skronią. Wreszcie był w swoim żywiole; przez ostatni tydzień nie zdołał nawet zauważyć, że tak bardzo brakowało mu manipulowania ludźmi. Nieznacznie poszerzył uśmiech, czyniąc go nieco sztucznym, gdy policjant z bożej łaski wyciągnął rękę, uprzednio odruchowo rozglądnąwszy się na boki. Wcisnął mu pieniądze w dłoń i nie poświęcając mu już więcej uwagi, odwrócił się, by podejść do Remka, jednak na miejscu przytrzymał go głos Dezyderego.
            – Mnie też musi pan dopuścić, jestem jego bratem.
            Mężczyzna obejrzał się przez ramię, mając nieodparte wrażenie, że natarczywy ból powraca. Dwóch młodych mężczyzn wbiło w niego wzrok; pseudofunkcjonariusz patrzył na niego z niemym zapytaniem, Dezy zaś z będącą zdecydowanie nie na miejscu prośbą poparcia.
            – Dopuszczanie go do tej sprawy nie będzie konieczne – rzekł stanowczo i nieco mściwie, odpłacając się bratu za dzisiejszą pobudkę i lekceważąc wewnętrzny głos mówiący mu, że sam sobie na to zasłużył. Zanim ruszył wolnym krokiem w stronę młodszego kolegi, zdołał jeszcze uchwycić kątem oka pełne niedowierzania spojrzenie brata. Próbując nie zauważać, że nieubłaganie zbliża się do krawędzi dachu, przykucnął obok dwudziestopięciolatka, trzymającego w dłoni woreczek z białym proszkiem, z którego identyfikacją Florian nie miał najmniejszego problemu. Przechodzę przez to wszystko dla takiego gówna, przemknęło mu przez głowę. Zerknął na trupa jednego z najlepszych dilerów w stolicy, leżącego w na wpół otwartym przez Remigiusza czarnym worku i wbrew woli podniósł dłoń do ust, opanowując nachodzącą go falę mdłości i odsuwając od siebie wyobrażenie zwłok wspólnika w chwilę po upadku.
            – Nie mów mi, że będziesz rzygał – odezwał się jego towarzysz z nieszczerym uśmiechem, zasunął worek z powrotem i wstał. Safir uznał za stosowne nie odpowiadać na tę prowokację i również się wyprostował, słysząc, jak coś trzeszczy mu w obolałym kręgosłupie, i po raz kolejny tego dnia przeklął swoje weekendowe zwyczaje. Ciesząc się, iż oddala się od złowrogiej granicy dachu stanął obok Remigiusza, wykłócającego się o coś z młodym policjantem. Wzrok jego zdawałoby się niesłusznie skrzywdzonego brata wzbudził w nim coś, co mogłoby być uznane za poczucie winy, więc mężczyzna czym prędzej spojrzał na funkcjonariusza, który zupełnie niespodziewanie zaczął sprawiać problemy.
            – Nawet jeśli nie pisnę ani słowa, moi koledzy się zorientują – powiedział chłopak tonem przystającym raczej do gangstera niż do wyrostka jego pokroju, który nie wiadomo skąd znalazł się w służbach mundurowych. Remigiusz uniósł i opuścił ręce w geście wskazującym na to, że stracił cierpliwość i obejrzał się na starszego kolegę. Ten sięgnął do lewej kieszeni marynarki, potem do prawej, a potem po kolei do kieszeni spodni, nie natknął się jednak na nic za wyjątkiem kluczy do apartamentu i dał dwudziestopięciolatkowi wyraźny sygnał wzrokowy. Młody mężczyzna ledwo dosłyszalnie westchnął ze zrezygnowaniem i wyłuskał z własnej kieszeni portfel.
            – Podziel się z nimi w proporcjach, jakie uznasz za słuszne, a na pewno się nie zorientują – rzekł najspokojniej, jak tylko mógł w zaistniałych okolicznościach i wręczył młodzieniaszkowi cztery stuzłotowe papierki, które on przyjął bez najmniejszego wahania.

Plac Defilad, Warszawa, 13:50

            – Nie zapominaj, że wisisz mi cztery stówy – powiedział znowu Remek.
            – Przecież kurwa nie zapomnę, za kogo ty mnie masz? – odburknął starszy z braci Safirów, którego dobre samopoczucie, chwilowo wywołane manipulacyjną zabawą z policjantem, już dawno runęło w gruzy. Dezydery szedł obok nich z rękami w kieszeniach, na szczęście nie rzucając bratu żadnych spodziewanych w tej chwili żałosnych bądź morderczych spojrzeń ani nie wygarniając mu, co o nim sądzi, jak to przeważnie w takich sytuacjach czynił; jedynie jego zaskakująco poważna mina i to, że od zajścia na dachu nie odezwał się ani słowem, wskazywały na jego obecny nastrój.
            – I nie pij dzisiaj – zniszczył plany Floriana na resztę dnia „śledczy”. – Coś czuję, że na tym nie koniec i jeszcze mi się przydasz.
            – Ja czy mój hajs? – zapytał z rozdrażnieniem mężczyzna, na sekundę przenosząc wzrok z chodnika na idącego obok niego dwudziestopięciolatka. Remigiusz nic nie odpowiedział, a jedynie skręcił, odchodząc pomiędzy stojące na parkingu samochody, aby poszukać wśród nich swojego zielonego poloneza, na którego – zdaniem niektórych – żal było patrzeć, Safir zaś podszedł do samochodu brata i przystanął, mając nikłą nadzieję, iż Dezydery mimo wszystko go podwiezie. Jak się okazało, czasem naprawdę opłaca się do końca mieć nadzieję, młodzieniec bowiem popędził go ruchem głowy i sam wsiadł do Volkswagena. Florian również wsiadł, zatrzasnął drzwi i podparł głowę ręką, wpatrując się w nieistniejący punkt za oknem. Kierowca, nawet na niego nie patrząc, odpalił silnik, który charakterystycznie, przyjemnie zamruczał i ruszył niemal od razu na jednym z wyższych biegów, najwyraźniej zamierzając wyładować się za kierownicą.
            – Jesteśmy.
            Florian otworzył oczy, uświadamiając sobie, że zasnął i roztarł dłonią zdrętwiały kark. Spojrzał na brata, a gdy ten spojrzenia nie odwzajemnił, bez słowa wysiadł i omal nie wyłożył się na chodniku, gdy ugięły się pod nim nogi. Nie zwracając uwagi na wyraz twarzy przechodzącego studenta wsparł się o samochód, przetarł oczy i dopiero odzyskawszy orientację wyprostował się i zamknął drzwi samochodu, który ostrym, niemalże rajdowym zrywem odjechał. Mając nieodparte wrażenie, że powinien być bratu wdzięczny, mężczyzna jak w transie wszedł do wieżowca, potem do windy, wjechał na dwudzieste trzecie piętro – mieszkał na nim pomimo lęku wysokości, co zapewne miało związek z jego dużą potrzebą manifestowania swojej pozycji społecznej – i znalazł się przed drzwiami swego apartamentu. Zaklął, nie mogąc trafić kluczem w dziurkę i potrząsnął głową, co jedynie wzmogło nieprzerwanie pulsujący w niej ból i jeszcze bardziej go rozproszyło. Po kilku próbach zdołał otworzyć drzwi, wszedł i zamknął je za sobą. Słysząc za sobą głośne miauknięcie obejrzał się, aby ujrzeć stojącego w drzwiach do salonu czarno-białego kota, patrzącego na niego z wyrzutem w wielkich, niebieskozielonych ślepiach. Nie zastanawiając się dłużej nad faktem, iż dopiero teraz zwierzak postanowił przypomnieć mu o swoim istnieniu, Safir powlókł się do kuchni i otworzył lodówkę. Wyjął z niej zachowaną do tej pory w niewyjaśniony sposób w stanie nienaruszonym butelkę Jacka Danielsa i, nie zważając na protesty swego żołądka, zamknął lodówkę, obiecując sobie później coś zjeść.

          Jeśli jutro ktoś do mnie przyjdzie, to zajebię, przysięgam, pomyślał, zrzucając marynarkę i siadając na łóżku z otwartą butelką, którą zdążył już w jednej czwartej opróżnić, w dłoni. Kocur wszedł nonszalanckim krokiem do pokoju, obwąchał leżące na podłodze ubranie i rzucił swojemu właścicielowi przeciągłe spojrzenie, po czym, jakby stwierdzając, że nie ma tu nic do roboty, wyszedł. Florian pociągnął jeszcze kilka głębszych łyków, a potem odstawił butelkę na podłogę i z westchnieniem osunął się na plecy, odkładając wszelkie zobowiązania na daleki plan i poświęcając się odreagowywaniu dzisiejszych wydarzeń.

1 komentarz:

  1. Etap pierwszy: zakończony.
    Etap drugi: "Dręczenie o ciąg dalszy" - rozpoczęcie za 3.. 2.. 1..

    OdpowiedzUsuń

Została włączona moderacja komentarzy, przepraszamy za utrudnienia! Dziękujemy za komentarze! Każdy komentarz się dla nas liczy!