niedziela, 26 kwietnia 2015

His own private suicide

A więc, Raptor żyje, uff. Puff. Duff (McKagan).

Mam nadzieję, że komuś będzie się chciało to czytać - fragmencik z kontekstu nieco wyrwany, wrzucony tak na próbę mego poniekąd nowego stylu. Wrzucony, bo tak. Bo chcę jednak dać znać, że żyję na tym blogu.

Koniec wstępu, jedźmy z opowiadaniem.

---

Ryan, potykając się o własne nogi, wlókł się przez przedmieścia. W jego żyłach krążyła kojąca, świeża dawka heroiny, za którą zapłacił zwiniętymi po cichu Cane’owi pieniędzmi.
Nieliczni przechodnie omijali basistę szerokim łukiem, niektórzy nawet przechodzili na drugą stronę ulicy, byle tylko uniknąć spotkania z nim. Wychudzony, zarośnięty i długowłosy mężczyzna w podartej kamizelce musiał wywoływać naprawdę upiorne wrażenie, nie dbał jednak o to. Po raz kolejny udaremniono mu spotkanie z ukochaną. Po raz kolejny został brutalnie wyrzucony za drzwi. Po raz kolejny został zmieszany z błotem. Słowa Marka Springa wciąż dźwięczały mu w uszach. „Śmieć”, „ćpun”, „szmaciarz”… Otumaniony porcją narkotyku Ryan nie był już właściwie pewien, czy któreś z tych słów nie jest przypadkiem jego imieniem - słyszał je niewyobrażalnie wręcz często.
Uchwycił spojrzeniem leżący na chodniku kawałek blachy. Schylił się i podniósł go. Kiedy się wyprostowywał, pociemniało mu nagle przed oczami i omal nie zemdlał; zatoczył się w bok, oparł ręką o otaczający jakieś podwórko wysoki, drewniany płot i kilkanaście sekund tak stał, próbując uspokoić zawroty głowy. Po chwili, mimo że sytuacja ani trochę się nie poprawiła, ruszył dalej w swoją stronę, nie wiedząc właściwie, dokąd idzie.
Przyjrzał się trzymanemu w dłoni odłamkowi metalu. Prawdopodobnie był ułamanym fragmentem karoserii, Ryana jednak interesowało coś zgoła innego niż jego pochodzenie. Chwycił odłamek w podobny sposób, w jaki chwytał kostkę gitarową - tak, że spomiędzy jego palców wystawał spiczasty, najbardziej gładki jego fragment - i wbił go pomiędzy rozstawione palce lewej ręki. Poczuł, jak metal przebija się przez jego skórę, jednak nic poza tym - heroina skutecznie zniosła odczuwanie bólu. Przejechał odłamkiem po wnętrzu dłoni, pozostawiając na niej cienką kreskę, która błyskawicznie napełniła się krwią. Po tej czynności zacisnął dłoń w pięść i schował ją do kieszeni. Zdołał już ustalić, że znaleziony przez niego odprysk blachy jest wystarczająco ostry, aby zadać głębokie rany. To tylko ułatwiało sprawę; z doświadczenia już wiedział, że haratanie ciała tępym narzędziem jest nie tylko nieefektywne, ale i niezbyt przyjemne.
Coraz mocniej słaniając się na nogach i coraz dosadniej odczuwając działanie swego niezawodnego środka znieczulającego, Ryan rozglądał się za jakimś miejscem, w którym mógłby zrobić, co do niego należało. Z dala od centrum miasta było jednak niewiele takich miejsc - ani jednego ciemnego zaułka, ani jednej opuszczonej klatki schodowej… Basista nie miał czasu ani ochoty wkradać się na czyjąś posesję, mimo, że kilkakrotnie rzucił mu się w oczy jakiś ciemny kąt za szopą czy obiecująca kępa krzewów, w której raczej nikt by go nie szukał. Ryzyko, że ktoś go przyłapie, było zbyt duże.
Nie minęło wiele czasu, jak zaczęło się ściemniać, ulice opustoszały, a Ryan nadal nie wiedział, gdzie się podziać. Resztki jego logicznego myślenia rozmyły się w narkotykowym zamroczeniu. Spojrzał na ściskany w prawej dłoni fragment blachy. Na jego wyniszczonej twarzy pojawił się krzywy uśmiech - było mu i tak wszystko jedno; skoro nie jest w stanie znaleźć żadnej porządnej „miejscówki”, może to równie dobrze załatwić w inny, co z tego, że mniej dyskretny, sposób.
Nie zatrzymując się, wyciągnął lewą rękę z kieszeni. Nie zauważył, że krew zaczęła już przesiąkać przez materiał jeansów. Naprężył mięśnie przedramienia, żeby jeszcze bardziej uwidocznić żyły, i przyłożył prowizoryczne ostrze do nadgarstka. Pomimo wiedzy, że i tak nie poczuje bólu, zacisnął mocno zęby. Drgnęła mu ręka i metal, zamiast gładko przeciąć żyły na nadgarstku, powędrował ukosem w kierunku jego łokcia. Ryan wycedził przekleństwo i wrócił do punktu wyjścia. Kilka kropli zagęszczonej heroiną krwi skapnęło na chodnik. Drugie cięcie również się nie udało. Mess poczuł napływające mu do oczu łzy wściekłości. Po trzecim cięciu zachwiał się na nogach i opadł na kolana, podpierając się zakrwawioną ręką. Szumiało mu w uszach, a przed oczami wirowały ciemne plamy. Desperacko walczył, aby nie stracić przytomności. „Nawet porządnie się zabić nie umiem”, zaświtała mu myśl. „Nie zamierzam skończyć w aż tak żałosny sposób”. Wziął kilka głębokich oddechów i z trudem wstał, wszystko jednak wskazywało na to, że daleko już nie zajdzie. Po raz czwarty wbił kawałek metalu w rękę i wreszcie, powolnym, uważnym ruchem, przeciął żyły na przegubie. Uśmiechnął się z chorą satysfakcją, dopiąwszy swego. Po przejściu jeszcze kilku kroków ugięły się pod nim nogi i runął w bok, do rowu.
Wracający z pokerowej partyjki starszy mężczyzna, który nadszedł kilka minut później, zapewne uznałby Ryana za kolejnego pijaka i postanowił pozwolić mu spać, zamiast wzywać karetkę; świeżej krwi, pokrywającej lewą rękę bassmana, nie dało się jednak nie zauważyć.

---

Więc teraz wyjaśnienia słów parę.

Ryan jest basistą zespołu punkowego. Ma dziewczynę, która jest z nim w ciąży. Dziewczyna ma nadopiekuńczego brata, który Ryana mocno nienawidzi za to, co zrobił jego kochanej małej siostrzyczce. Dorzućcie do tego fakt, że Ryan ma wrażliwą psychikę.

No więc to tyle, Raptor się odmeldowuje, bez odbioru!

środa, 18 marca 2015

Dziwne myśli

Hm... Dzisiaj znów monotonny dzień.Szykowanie się do szkoły.
Siedzenie w szkole.
Śniadanie.
Powrót do domu.
Obiad.
Nauka.
Drzemanie.
Kolacja.
Kąpiel.
Spanie.
I wszystko od początku. W każdy poniedziałek, wtorek, środę, czwartek i piątek.
Nie ma tu nigdzie czegoś ciekawego.
Nie zamierzam już takim sposobem żyć.
Może wychodzenie wieczorami ze znajomymi?
Ale przecież nie masz znajomych. Nikt cię nie lubi - szepcze mi podświadomość.
Faktycznie.
To może będę czytała książki?
Przecież nienawidzisz czytać. Kiedy tylko musisz przez jakiś tekst przejść, to od razu marudzisz.
To może nauczę się gotować?
Masz dwie lewe ręce. Do wszystkiego.
To nie miałam już pojęcia, co bym mogła zmienić.
Może po prostu muszę z każdym dniem chodzić z jednowyrazowym hasłem.
A hasło to: Żyć
________________
Nie wiedziałam co napisać. No cóż...
Pozdrawiam :)

poniedziałek, 23 lutego 2015

Skradziony pocałunek, czyli negatywne przemyślenia kobiety wolnomyślącej, lecz nie wolnomówiącej...









Suknia była niewygodna i ciasna. Mocno zaciśnięty gorset wpijał mi się w talię, ściskał moje żebra i płuca tak, że z trudem oddychałam. Musiałam jednak wyglądać tak, jakby nie sprawiało mi to kłopotu, musiałam wyglądać dystyngowanie. Dziewczyna - moja koleżanka Anna - po raz ostatni poprawiła fałdy mojej sukni, a następnie zniknęła, by pomóc w innym miejscu.


Przystawiłam ucho do uchylonych drzwi i spojrzałam na scenę w salonie. Moja matka zagadywała żonę lorda Martina, cicho rozmawiały, tak, że nie byłam w stanie rozpoznać słów, jednak co jakiś czas wybuchały śmiechem - brzmiącym równie przyjemnie, co tarcie gwoździem o tarę do prania, czyli tak, jak przystało na damy z prawdziwego zdarzenia.


Na tle delikatnej i cichej muzyki wydobywającej się ze starego gramofonu, zdecydowanie wyróżniały się dwa głosy - mojego ojca i lorda Martina. Ich rozmowę słychać było doskonale.


- Fryderyku, - tak ma na imię lord Martin... - słyszałem, że twój syn odnosi ostatnimi czasy sukcesy na polowaniach... - Syn lorda to szpetny jak mops mojej sąsiadki dwudziestolatek, który jest ofiarą losu. Choć polującego go nie widziałam, to doświadczyłam na własnej skórze jego dostojnych i opanowanych ruchów, kiedy, wziąwszy pączka, postanowił porozmawiać z panienką Elżbietą, która stała w drugim końcu pokoju i z wielką gracją potknął się o dywan, wyrzucił w górę ciasto z nadzieniem, które wylądowało na mojej ślicznej sukni. To dlatego nie było mnie teraz w salonie - musiałam pójść się przebrać.


- Ah owszem, udało mu się upolować najtłustszą gęś ze wszystkich! Wdał się we mnie! - Ha! Wątpię! I tak okaże się, że to nie jego syn!


- Widzisz, moja córka to równie dobra partia... Olśniewa urodą, jednak, z mojego punktu widzenia ma jedną wadę: nie jest zamężna. Pomyślałem sobie... - Z niedowierzaniem słuchałam tego, co mój pożal się Boże idealny tata mówił. Na szczęście, lord mu przerwał…


- Zgadzam się, zgadzam! Byliby cudowną parą! - Na mojej twarzy zagościło jednocześnie wiele emocji: zgorszenie, frustracja, złość i obrzydzenie. Chciałam tam wejść i przemówić obu mężczyznom do głowy, jednak odezwała się moja matka.


- Panowie, bez pochopnych decyzji, proszę, zapytajmy się najpierw młodych... Właśnie, kochanie, widziałeś gdzieś Barbarę?


- Tutaj jestem, matko... - powiedziałam wchodząc do pokoju. Moja twarz była już opanowana, chociaż wewnątrz aż kipiałam z emocji.


- Córko... - zaczęła mówić moja matka, jednak ojciec szybko jej przerwał.


- Wyjdziesz za syna lorda Martina, cieszysz się?


- To najlepsza wiadomość jaką kiedykolwiek usłyszałam... - powiedziałam siląc się na sarkazm, jednak nie wyszło mi to na dobre, gdyż arystokraci obecni w tym pomieszczeniu i związani ze mną więzami krwi odebrali to na opak.


Moje słowa rozpoczęły lawinę pomysłów na organizację ślubu. Już nikt nie liczył się ze zdaniem Hansa... Ja postanowiłam cierpieć w milczeniu, kontemplując smutek, jaki na mnie spłynął, gdy zrozumiałam, że przez resztę życia będę obrzucana pączkami przez niezręcznego męża.


Po chwili spędzonej wśród rozentuzjazmowanych rodziców postanowiłam wyjść niczym rodowita angielka, którą rzecz jasna byłam.


Schroniłam się w sąsiednim pokoju, skąd widać było, co dzieje się w salonie, a jednocześnie nie było słychać.


Z głuchym jęknięciem, który nie wypada damie, usiadłam na krześle na lewo od drzwi. Zdjęłam szal i rzuciłam go na pobliski stolik.


Niespodziewanie poczułam coś mokrego na swoim policzku, przypominającego język mopsa mojej sąsiadki. Zaskoczona odwróciłam się, jednak nikogo nie dostrzegłam… Cóż, pozostało mi mieć nadzieję, że nie było śliczne jak mops.


Nagle zastygłam w bezruchu. Z moich ust wyrwał się cichy jęk, kiedy spłynęła na mnie bolesna i nieprzyjemna świadomość, że ktoś właśnie mnie pocałowował.


W pokoju zrobiło się ciemno, wstałam więc i wyszłam, by po chwili wrócić w białej sukni. Dumnie wkroczyłam z powrotem do salonu, gdzie czekał już Hans, pastor i nasi rodzice.


- Czy ty Hansie bierzesz tę oto Barbarę za żonę? - Moja ukochana z definicji ofiara losu wyglądała, jakby za chwilę miała zemdleć. Zastanawiałam się, bardzo nieprzyzwoicie dla kobiety o moim statusie, czy przypadkiem ja nie mam więcej jaj w tym momencie. Nie uśmiechało mi się spędzenie reszty mojego rządzonego etykietą i stereotypami życia w towarzystwie słonia, którego męczy alergia na porcelanę, a przypadkiem znajduje się w pomieszczeniu wykonanym właśnie z tego materiału (ta wizja była równie absurdalna co moja obecna sytuacja). Po chwili wahania, trzęsący się jak galareta Hans zgodził się spędzić ze mną resztę swojego niezdarnego życia. Ja również - po krótkim rachunku sumienia (mogę się zabić lub zostać zabita, w pierwszym przypadku - ujma na honorze, w drugim - najwyżej męczarnie) - przytaknęłam. Chwilę po ceremonii opuściłam wraz z nowym mężem salon i udaliśmy się do naszego pokoju.


Nagle zdobyłam się na odwagę…


- Czy to ty pocałowałeś mnie tamtego popołudnia, w którym rodzice nas wyswatali?


- Nie - odpowiedział. Wstałam i odpięłam welon, i wyszłam na balkon.


- Więc już nigdy się nie dowiem, kto skradł mi ten pocałunek…





Wtem rozległy się oklaski. Światła zabłysły, widownia powstała, gratulując spektaklu. Uśmiechnęłam się.


________________________________


Witajcie! To pierwszy od dawna tekst opublikowany na Zagubionych. Nie przeszedł betowania, pisany był o pierwszej w nocy, po wielu godzinach nauki o kulturze Maori, stronie biernej (j. angielski) oraz mitozie i mejozie. Mam nadzieję jednak, że się podobał.

niedziela, 15 lutego 2015

Powrót?

Hejka,
mam dla Was radosną nowinkę! Zagubione powoli wracają do żywych! Wróciła do nas stara załogantka - Kaja Malfoy! Strasznie się z tego cieszę, ponadto trzy dziewczyny zadeklarowały chęć publikacji na ZO!
Mam nadzieję, że już wkrótce pojawi się jakieś opowiadanie, kto wie? może ja wrócę do pisania opowiadań?
Jeśli jesteś chętny publikować tutaj swoje opowiadania, pisz śmiało na moje GG - w zakładce kontakt, skype - alice.finite.parker, tudzież maila - finite.blog@gmail.com. Polecam szczególnie tę ostatnią formę kontaktu, ponieważ najprawdopodobniej jest najskuteczniejsza, gdyż moje GG zostało trochę zapomniane, a Skype nie zawsze działa. Niemniej - wystarczy mi, że napiszecie, że chcielibyście publikować wtedy się dogadamy :D Mile by było, gdybyście podesłali link do swoich tekstów, albo napisali coś specjalnie dla mnie. Język, forma, bez różnicy, jeśli chcecie pisać wiersze - piszcie. Felietony - piszcie. Z językiem to może być trochę problemów - znam angielski, polski, niemiecki, mogę nie zrozumieć suahili :D
Cóż! Mam nadzieję, że znajdą się chętni!
Znowu pełna entuzjazmu:
inFinite!
Ps
Zapraszam Was na mojego bloga z recenzjami i refleksjami na temat różnych tworów kultury!  kultura-okiem-nastolatki. Dopiero zaczynam, jednak mam nadzieję, że zostanę z tym blogiem na dłużej!

sobota, 15 listopada 2014

Koniec

Sądzę, że jest to mój ostatni akt na blogu. ZO się rozpada. Straciłam kontakt z załogą, straciłam zapał... Bywa... Mam nadzieję, że kiedyś powrócę, ale na poważnie. Bez głupich komicznych opek. Btw, dziwię się, że to opo jeszcze nie doczekało się analizy. W każdym razie, jeśli wrócę, to bez takich głupot. Obiecuję. Na razie jednak...

Żegnam. Z dniem dzisiejszym ZO przestaje działać.