A więc, Raptor żyje, uff. Puff. Duff (McKagan).
Mam nadzieję, że komuś będzie się chciało to czytać - fragmencik z kontekstu nieco wyrwany, wrzucony tak na próbę mego poniekąd nowego stylu. Wrzucony, bo tak. Bo chcę jednak dać znać, że żyję na tym blogu.
Koniec wstępu, jedźmy z opowiadaniem.
Nieliczni przechodnie omijali basistę szerokim łukiem, niektórzy nawet przechodzili na drugą stronę ulicy, byle tylko uniknąć spotkania z nim. Wychudzony, zarośnięty i długowłosy mężczyzna w podartej kamizelce musiał wywoływać naprawdę upiorne wrażenie, nie dbał jednak o to. Po raz kolejny udaremniono mu spotkanie z ukochaną. Po raz kolejny został brutalnie wyrzucony za drzwi. Po raz kolejny został zmieszany z błotem. Słowa Marka Springa wciąż dźwięczały mu w uszach. „Śmieć”, „ćpun”, „szmaciarz”… Otumaniony porcją narkotyku Ryan nie był już właściwie pewien, czy któreś z tych słów nie jest przypadkiem jego imieniem - słyszał je niewyobrażalnie wręcz często.
Uchwycił spojrzeniem leżący na chodniku kawałek blachy. Schylił się i podniósł go. Kiedy się wyprostowywał, pociemniało mu nagle przed oczami i omal nie zemdlał; zatoczył się w bok, oparł ręką o otaczający jakieś podwórko wysoki, drewniany płot i kilkanaście sekund tak stał, próbując uspokoić zawroty głowy. Po chwili, mimo że sytuacja ani trochę się nie poprawiła, ruszył dalej w swoją stronę, nie wiedząc właściwie, dokąd idzie.
Przyjrzał się trzymanemu w dłoni odłamkowi metalu. Prawdopodobnie był ułamanym fragmentem karoserii, Ryana jednak interesowało coś zgoła innego niż jego pochodzenie. Chwycił odłamek w podobny sposób, w jaki chwytał kostkę gitarową - tak, że spomiędzy jego palców wystawał spiczasty, najbardziej gładki jego fragment - i wbił go pomiędzy rozstawione palce lewej ręki. Poczuł, jak metal przebija się przez jego skórę, jednak nic poza tym - heroina skutecznie zniosła odczuwanie bólu. Przejechał odłamkiem po wnętrzu dłoni, pozostawiając na niej cienką kreskę, która błyskawicznie napełniła się krwią. Po tej czynności zacisnął dłoń w pięść i schował ją do kieszeni. Zdołał już ustalić, że znaleziony przez niego odprysk blachy jest wystarczająco ostry, aby zadać głębokie rany. To tylko ułatwiało sprawę; z doświadczenia już wiedział, że haratanie ciała tępym narzędziem jest nie tylko nieefektywne, ale i niezbyt przyjemne.
Coraz mocniej słaniając się na nogach i coraz dosadniej odczuwając działanie swego niezawodnego środka znieczulającego, Ryan rozglądał się za jakimś miejscem, w którym mógłby zrobić, co do niego należało. Z dala od centrum miasta było jednak niewiele takich miejsc - ani jednego ciemnego zaułka, ani jednej opuszczonej klatki schodowej… Basista nie miał czasu ani ochoty wkradać się na czyjąś posesję, mimo, że kilkakrotnie rzucił mu się w oczy jakiś ciemny kąt za szopą czy obiecująca kępa krzewów, w której raczej nikt by go nie szukał. Ryzyko, że ktoś go przyłapie, było zbyt duże.
Nie minęło wiele czasu, jak zaczęło się ściemniać, ulice opustoszały, a Ryan nadal nie wiedział, gdzie się podziać. Resztki jego logicznego myślenia rozmyły się w narkotykowym zamroczeniu. Spojrzał na ściskany w prawej dłoni fragment blachy. Na jego wyniszczonej twarzy pojawił się krzywy uśmiech - było mu i tak wszystko jedno; skoro nie jest w stanie znaleźć żadnej porządnej „miejscówki”, może to równie dobrze załatwić w inny, co z tego, że mniej dyskretny, sposób.
Nie zatrzymując się, wyciągnął lewą rękę z kieszeni. Nie zauważył, że krew zaczęła już przesiąkać przez materiał jeansów. Naprężył mięśnie przedramienia, żeby jeszcze bardziej uwidocznić żyły, i przyłożył prowizoryczne ostrze do nadgarstka. Pomimo wiedzy, że i tak nie poczuje bólu, zacisnął mocno zęby. Drgnęła mu ręka i metal, zamiast gładko przeciąć żyły na nadgarstku, powędrował ukosem w kierunku jego łokcia. Ryan wycedził przekleństwo i wrócił do punktu wyjścia. Kilka kropli zagęszczonej heroiną krwi skapnęło na chodnik. Drugie cięcie również się nie udało. Mess poczuł napływające mu do oczu łzy wściekłości. Po trzecim cięciu zachwiał się na nogach i opadł na kolana, podpierając się zakrwawioną ręką. Szumiało mu w uszach, a przed oczami wirowały ciemne plamy. Desperacko walczył, aby nie stracić przytomności. „Nawet porządnie się zabić nie umiem”, zaświtała mu myśl. „Nie zamierzam skończyć w aż tak żałosny sposób”. Wziął kilka głębokich oddechów i z trudem wstał, wszystko jednak wskazywało na to, że daleko już nie zajdzie. Po raz czwarty wbił kawałek metalu w rękę i wreszcie, powolnym, uważnym ruchem, przeciął żyły na przegubie. Uśmiechnął się z chorą satysfakcją, dopiąwszy swego. Po przejściu jeszcze kilku kroków ugięły się pod nim nogi i runął w bok, do rowu.
Wracający z pokerowej partyjki starszy mężczyzna, który nadszedł kilka minut później, zapewne uznałby Ryana za kolejnego pijaka i postanowił pozwolić mu spać, zamiast wzywać karetkę; świeżej krwi, pokrywającej lewą rękę bassmana, nie dało się jednak nie zauważyć.